poniedziałek, 29 grudnia 2014

szminkowa psychoterapia

na oczach: zieleń bardzo przygaszona, co jak zieleń już nie wygląda ;)

na ustach: najdroższa pomadka świata (za co ja siebie tak dręczę?)

na głowie: koniecznie czapka


Usiądźmy i pogadajmy szczerze - o psychoterapii, nerwicach, wpływach i odpływach, depresji i zaburzeniach wiem sporo, naprawdę sporo. Nieobce mi jest poczucie niższości lub chorej wyższości. Znam poczucie totalnej niemocy i rozpierające poczucie mocy, by zmieniać świat. Kulam się tak od bieguna do bieguna emocji, od poczucia do poczucia, od wartości do bezwartości. Na terapii to ja chyba już z pół życia jestem i nic nie wskazuje na to, by miało się to szybko skończyć. Pomagam sobie przy okazji lekami takimi i takimi - no wiązać jakoś wszelkie końce próbuję. Czasami zaczynam się zastanawiać, czy ja aby teraz nie jestem w fazie narcyzmu jakiegoś, bo makijażuję siebie i innych (a właściwie póki co inną), foty swoje na blogu umieszczam (a miało nie być), jakby już żadne kompleksy się mnie nie trzymały, jakbym lubiła swoje oblicze, wręcz TYLKO swoje oblicze. Wpatruję się w siebie (nie, że na siebie w lustrze, tylko w siebie, do wnętrza próbując zajrzeć) sprawdzając, czy aby aż tak wielka zmiana we mnie zaszła. Bo jak już sobie tak szczerze tutaj rozmawiamy, to muszę wam powiedzieć, że ja na zdjęcia swoje generalnie patrzeć nie mogę, a oblicze moje nie jest mi miłym. I tak naprawdę niewiele się tutaj zmieniło - ciągle te kompleksy we mnie siedzą, jedzą, piją i dobrze się bawią.

O co więc tutaj chodzi? Tak, wiecie - szczerze. Bo co do jednego musimy się umówić - wcale nie uważam, że zmiana zewnętrza wpływa znacząco na zmianę wnętrza. Uważam, że to, co najcenniejsze kobieta może dla siebie znaleźć, siedzi gdzieś głęboko w niej i tam trzeba szukać. Jak się już znajdzie to poczucie swojej wartości, tę siłę swoją kobiecą, tę świadomość, że OTO JESTEM I KIJ WAM W OKO, to wtedy pomalowana czy nie jest według mnie piękna. Bo jest mocna, silna, witalna. Uśmiecha się pełniej, nie kryje swoich wdzięków za kompleksami, nie zamalowuje cieniami i pudrami swoich lęków. Ona nie zamalowuje, ona MALUJE siebie i wtedy wygląda jeszcze piękniej. Bo jeśli coś jest tylko zamalowane, to niestety WYŁAZI. Czuć na odległość.

To jak to jest ze mną? Ze mną to wyszło jakoś tak, że makijaż traktowany jako zabawa, próbowanie, eksperymentowanie - nieco mi pomaga, wspiera ciupkę moje poszukiwania. Ja, moje drogie, miałam (i mam nadal) wielki kompleks ust i ich okolic. Było to tak ogromne (już tak ogromne nie jest), że wydawało mi się, że wszyscy patrzą na moje usta i zęby i wszyscy, ale to wszyscy śmieją się ze mnie w głos (a jeśli nie w głos, to po cichu, w duchu swoim albo szepcząc sobie na ucho paluchem pokazując). Naprawdę. Widziałam ich wzrok, kpinę, żal, że taka po świecie z taką szpetotą na twarzy musi chodzić. Teraz jestem nieco starsza, zaczynam do mnie docierać, że ludzie mają ważniejsze rzeczy, niż myśleć o częściach mojej twarzy, ale jak sobie przypomnę te sytuacje, emocje, to jako żywe staje przede mną to wszystko i nogi mi lekko watowieją, a brzuch zaczyna boleć. No taką siłę potrafią mieć kompleksy, te podszepty pana krytyka wewnętrznego (znacie jegomościa?). Jak on to robi, że cały świat kurczy się do wielkości warg? Nie wiem jak, ale wiem, że jest to możliwe.

W związku z powyższym w ogóle nie malowałam ust, jeśli nie liczyć pomadek ochronnych. Wiadomo - co nie jest podkreślone, tego nie widać. Błyszczyki były za błyszczące, czerwienie za czerwone, a brązy za brązowe. Jeśli już się na coś decydowałam, to miało to kolor zbliżony do koloru ust bądź skóry.
I teraz, moje drogie, zaszła jakaś zmiana? Jak to się stało? Czy to zasługa malowania się? Nie sądzę. Zasługa wizażystek, których się naoglądałam na TouTube? Może, ale raczej w niewielkim stopniu. Zasługa przeczytanych książek, wysłuchanych mądrości, psychoterapii? Może, ale nie przyznawałabym jedynie przyswajaniu informacji jakiejś mocy sprawczej. Nie wątpię, że zachodzi we mnie bardzo powolna zmiana, gdybym w to nie wierzyła, to po cholerę mi te sesję u terapeutów. Ale, jak już tak szczerze, że głupia totalnie nie jestem, to zrozumiałam i zapamiętałam to jedno: jeśli sama nie wstaniesz, nie zrobisz kroku, nie spróbujesz ZMIANY, to ona ani sama, ani za pomocą psychologów nie przyjdzie. Ot co. I ja myślę, że zaczynając zabawę z makijażem, otworzyłam się nieco na zmianę u siebie, spróbowałam siebie w innej wersji. I, o zgrozo, o matko ty jedyna - sięgnęłam po pomadki. Kolorowe. W kolorach mniej lub bardziej wyraźnych, błyszczące i matowe. W moim życiu to zakrawa na cud - pomalowane mieć usta. Świecić nimi w oczy innym - a niech się gapią! Nie, to nie zmienia mojego życia, to nie jest przemiana mnie w inną, silniejszą kobietę. Ale jest to możliwość, żebym poczuła, że tak też można być kobietą, że fajnie się wtedy czuję i że POZWALAM sobie na poczucie tego. Dla przyjemności - uwierzyłby kto? :)





Całuski przesyłam i malowanie sobie ust polecam. Choćby tylko dla siebie, siedząc w domu. Pozdrawiam :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz