sobota, 31 stycznia 2015

kobieta z wizytówką

Sporo czasu nie pisałam - nawet nie wiecie, jak jest mi przykro z tego powodu, że nie mam czasu na to co lubię, bo muszę robić coś, czego nie lubię. Żeby nadrobić te malutkie zaległości, na początek zapraszam na krótkie
wieści niewieście :)

wieść pierwsza: ostatnia kreska, jaką wykonałam na oczach i efekt, jaki robiła po całości spowodowały, że w środę zebrałam kilka miłych słów od kilku osób :); krótko mówiąc: prę naprzód ;D

wieść druga: zakupiłam po promocji serum do brwi Long4Lashes; producent obiecuje pierwsze efekty po trzech tygodniach regularnego stosowania, więc czekam; będę robiła fotki moim BRWIĄ i jak już skończę całą kurację (podobno jakieś 3 - 6 miesięcy), to wam pokażę, jak się zmieniało (albo i nie);

wieść trzecia: mam już 5 pudełeczek na próbki! dzisiaj z Rossmanna wyszłam z czterema i nie mogę się doczekać, kiedy je wypróbuję :)

wieść czwarta, a raczej pogłoska, plotka niesprawdzona, niczym z Pudelka: niejaka RR ma w planie wybrać się w przyszłym roku na kurs wizażu; podobno zaczyna odkładać pieniądze....


Mmmm, to chyba wszystko z aktualności i zaległości. Teraz chcę wam przedstawić kolejny mój makijaż oczu, mniej więcej krok po kroku. Wypróbowałam tam sposób na wizytówkę (nazwa własna autorki), który podpatrzyłam na jednym z filmików na YouTube. Normalnie zobaczyłam i od razu wzięłam się do roboty. Efekt końcowy oceniam na ok, natomiast jeśli by wziąć pod lupę szczegóły, kreski i precyzję, to sporo by można mi tutaj paluchem wytknąć :). Nic to - uczę się na kreskach, z których każda kolejna jest przecież ładniejsza, prawda?


To, że "zrobiłam" najpierw twarz pozwolę sobie pominąć, skupię się na oku.

Makijaż oka zaczynam od brwi - przeczesuję (bez przedziałka :)), kredką podrysowuję i już. Kto wie, może za jakieś pół roku będę miała takie BRWIE, że nic z nimi robić nie będę musiała...
Jako bazy na powieki użyłam cienia w kremie Avon EXTRALasting w kolorze Gold Gleam. Takie cienie nakładam palcem. Bazę miałam więc jasną i błyszczącą.
Następnie pędzlem do rozcierania GlamBrush O2 na załamanie powieki nałożyłam jasno-brązowy matowy cień. Roztarłam ku górze.


 I teraz właśnie wkracza wizytówka.

UWAGA: treść wizytówki nie ma najmniejszego znaczenia; najlepiej wybrać taką, której treść w razie odkrycia przez osoby trzecie nie będzie kłopotliwa tudzież kompromitująca dla osoby się malującej

Wizytówka ma być dla nas linijką. Chciałam, żeby kolejny cień, jaki będę nakładała sunął ku górze, nie rozmazując się na dół. Dlatego przyłożyłam wizytówkę wzdłuż linii, którą sobie upatrzyłam i tak ją trzymając wzięłam się za nakładanie cienia.










 Pędzlem do rozcierania, nieco mniejszym GlamBrush O4 nałożyłam w kąciku zewnętrznym oka, w 1/3 długości górnej powieki i idąc ku górze bordowy cień z paletki L'Oreal S3 Disco Smoking z serii COLOR RICHE.

Nieco kłopotu jest z tym, że człowiek ma dwoje oczu i z reguły oczekuje się, że obydwa będą pomalowane w miarę symetrycznie. No cóż, wyszło, jak wyszło. Trzymać się linii wizytówki do końca też mi się nie udało, co nie oznacza oczywiście, że nie zamierzam próbować przy innych okazjach ;).

Na tym etapie moje oczęta w spoczynku wyglądały tak. jak się dobrze przyjrzycie, to spostrzeżecie ową linię wyznaczoną przez wizytówkę..

Nie no, proszę się nieco przyłożyć, popatrzeć dokładniej... ;)


W tym kroku dodałam nieco błysku. Ze wspomnianej już przy innej okazji paletki essence all about sunrise wybrałam jasny błyszczący cień, który wklepując nałożyłam palcem na środek powieki, idąc ku kącikowi wewnętrznemu.













 I teraz dopełnienia:
- pod łuk brwiowy nałożyłam jasny, matowy cień,
- na dolną powiekę nałożyłam ten sam bordowy cień, który mam na górze,
- żeby przez owo bordo na dole oko nie wydawało się sine czy pod(p)bite, na linię wodna oka nałożyłam jasną, cielistą kredkę - to odświeża oko,





Wzdłuż linii górnych rzęs nałożyłam cienkim, precyzyjnym pędzelkiem GlamBrush O5 nałożyłam czarny, matowy cień z paletki L'Oreal'a. Kreseczka cieniutka, tuż tuż przy rzęsach ma za zadanie optycznie je zagęścić. Ot co.
Potem czarny tusz i gotowe :)












Pozdrawiam serdecznie :)



niedziela, 25 stycznia 2015

raport z pierwszego kontaktu...

... czyli "sprawdziłam na własnej skórze"



produkt: podkład Revlon NEARLY NAKED

wypróbowany kolor: Vanilla

długość noszenia: jeden cały dzień

aplikacja: pędzlem na sucho; przypudrowany


odczucia, wrażenia, końcowa ocena

Podkład zdobyłam w znany wam już sposób - zabierając próbkę do małego pudełeczka. Próbka okazała się na tyle duża, że po zbadaniu koloru i stwierdzeniu, że tragedii nie ma, postanowiłam nałożyć go na całą twarz i ponosić.

Nakładanie podkładu jest przyjemne - nie rozmazuje się, rozprowadza łatwo, zostaje tam, gdzie go się położy. Od razy zaskakuje łatwość, z jaką stapia się ze skórą - ma się wrażenie, że znika. Ja nałożyłam więc dwie warstwy, bo krycie jednej było jak dla mnie za lekkie. Mimo podwójnej dawki podkład wyglądał na skórze bardzo ładnie, naturalnie, nie uczynił efektu maski i nie zapchał porów (dokonałam oględzin w powiększającym lustrze). Jak wspomniałam wcześniej - mimo iż kolor nie do końca pasuje do mojej skóry, to wtopił się elegancko. Wykończenie podkładu nie jest matowe, nadaje skórze świeży wygląd, nie świeci się. Według mojego skromnego zdania jest to podkład dla osób z cerą suchą lub normalną.

Podkład przypudrowałam, jak zawsze, twarz wykonturowałam i poszłam w świat. Miałam w tym dniu wychodne, więc podkład miał okazję się wykazać. Jak mu wyszło? No cóż, moim zdaniem nie najlepiej. Mimo pudru podkład po kilku godzinach zaczął się nieco świecić na czole. Z nosa zszedł mi cały - wiadomo z jakiej przyczyny ;). Konturowanie twarzy w okolicach południa (jakieś 4 godziny po aplikacji) było jeszcze widoczne, natomiast popołudniu i wieczorem zostało już z bronzera zaledwie wspomnienie. Wiem, że to nie jest podkład typu long lasting, nikt nie obiecywał, że będzie trwał na twarzy 24 godziny, ale dzionek to mógłby wytrwać, prawda?

Moja ocena? Jeśli ktoś ma ładną cerę i nie zależy mu na wielkiej trwałości i kryciu, to myślę, że byłby z niego zadowolony. Ze względu na przyjemność aplikacji, fajne wykończenie i jego zdolność wtapiania się w otoczenie. Ja oczekuję jednak, że podkład wytrzyma jeden dzień, że popołudniu nadal będę jako tako umalowana, a nie zmazana i raczej nie zdecyduję się na jego zakup (kosztuje jakieś 45 zł z haczkiem). I to jest właśnie fajne w braniu próbek - zaoszczędziłam sobie nieudanego zakupu :)

Zdjęcie podkładu ściągnęłam ze strony producenta - nie posiadam go, więc nie mogłam wstawić własnego.

Pozdrawiam serdecznie :)




sobota, 24 stycznia 2015

kompozycja linii

zamiast: siedzieć i pisać kolejne sprawozdanie do pracy (końca po prostu nie widać...)

teraz: piszę bloga, sprawiając tym sobie dużo przyjemności

może później: a może nie.... ;)


Rysowanie towarzyszy człowiekowi od momentu, kiedy jest w stanie utrzymać narzędzie rysujące: kredkę, ołówek, pisak (oj tak, najchętniej pisak!). Bo czyż nie jest fascynujące to, że za pomocą prostego gestu - przyciskam i robię ruch - zostawiam często trwały ślad? Szczegół, że świat dorosłych próbuje nam wtedy czasami powiedzieć, że ślad jest zbyt trwały i zdecydowanie w nieodpowiednim miejscu, jakim jest na przykład spódnica mamy czy świeżo pomalowana ściana. Tego doświadczenia, poczucia sprawstwa nikt nam już nie odbierze.
Ja dzisiaj mam dla was propozycję makijażu oka z motywem przewodnim kreski właśnie. Posłużę się tutaj zastosowanym już wcześniej sposobem - dość graficznie i topornie pokażę co, jak i gdzie robiłam na oku, a potem pokażę wam efekt. Przyjemności życzę (najpierw przy oglądaniu  czytaniu, a potem przy malowaniu :)).


Zaczęłam od nałożenia na całą powiekę ruchomą cienia w kremie. To jest, słuchajcie, moje ostatnie odkrycie i wielka miłość - cienie w kremie nakłada się prosto (ja to robię palcem), szybko i są świetną bazą pod wszelkie inne działania. Użyłam jasnego koloru Gold Gleam z cieni EXTRA lasting z Avonu.



Na załamanie powieki precyzyjnym pędzelkiem nałożyłam ciemny, matowy brąz. Chciałam, żeby linia była wyraźna, żeby nie zmywała się zanadto z jasnym cieniem, dlatego roztarłam go w niewielkim stopniu, wyciągając na zewnątrz oka.


Rozświetliłam miejsce pod łukiem brwiowym jasnym, matowym cieniem.
Drżącą i niepewną ręką przystąpiłam do kreślenia kolejnej kreski - tym razem eye-linerem wzdłuż górnej linii rzęs. Użyłam brązowego koloru, ale myślę, że czarny też byłby w porządku. Zrobiłam cienką (na zdjęciach zobaczycie, że nieco zbyt cienką) kreskę, wyciągając ją na zewnątrz i podnosząc w kierunku końca brwi.


Rozświetliłam wewnętrzne kąciki oczu jasnym cieniem. Na dolną powiekę nałożyłam jasny, matowy brązowy cień małym, precyzyjnym pędzelkiem.


Na koniec pomalowałam rzęsy czarnym tuszem.











Wydaje mi się, że taki makijaż prezentuje się na oku całkiem fajnie. No jakoś tak:








Pozdrawiam serdecznie i życzę fajnego weekendu :)



piątek, 23 stycznia 2015

odwrotnie

zaniepokojona: stanem własnych paznokci (jakieś mapy, nie wiem dokąd, mi się na nich porobiły);

zaciekawiona: dokąd te mapy prowadzić mogą...

zdeterminowana: żeby mapy te ukryć przed światem niebieskim lakierem ;)


Coraz częściej i bardziej przekonuję się, że, z wyjątkiem kilku reguł bardzo żelaznych, w makijażu wszystko zdarzyć się może. Ciągle znajduję przykłady na rozwiązania i możliwości w makijażu, o jakich nawet mi się nie śniło. Tak naprawdę, jeśli chodzi o malowanie, można pobudzać wodze fantazji w każdą właściwie stronę, na każdy możliwy rewir i niemal każdym kolorem. Fajnie.

Dzisiaj pokażę wam, a właściwie bardziej powiem niż pokażę, choć w sumie pokażę też, ale bez opowiedzenia cóż by to było za pokazanie... Ech - dzisiaj będzie o technice odwrotnej. Odwrotnie - przeciwnie, odmiennie - służyć ma w makijażu temu, aby sobie ułatwić. Wiadomo - nie zawsze ścieżki utarte i zawsze uczęszczane są słuszne i jedyne, czasami trzeba boczkiem, na ukos, inaczej niż zawsze. A o co tutaj chodzi?

Czasami malujemy oko ciemnymi lub zimnymi kolorami albo też takimi, które osypują się bardziej niż inne. Nie jest fajnie chodzić potem z cieniami pod oczami, prawda? Bo łatwo zmyć takiego osypanego cienia się nie da - rozmazuje się, przyczepia do podkładu, łączy z pudrem. Jeśli wiadomym jest, że cienie, których chcemy użyć mogą sprawić taki kłopot właśnie, dobrze jest zastosować technikę odwrotną - najpierw malujemy oczy, potem oczyszczamy skórę pod oczami i na samym końcu bierzemy się za twarz. Pokażę wam, jak ja to zrobiłam, od samego początku :)






Tiaaaa, skoro od początku, to od początku ;). Twarz umyta, posmarowana kremem nawilżającym, pod oczami krem odpowiedni na skórę pod oczy. Zwarta i gotowa :)

















Zaczęłam od brwi. Do ich podkreślenia użyłam kredki - najpierw zaznaczyłam dolną krawędź brwi, a potem krótkimi ruchami dorysowałam włoski tam, gdzie jest ich za mało lub gdzie ich po prostu nie ma. Przestrzegam przed stworzeniem zbyt sztucznego, przerysowanego efektu - według mnie nie wygląda to dobrze. Na zdjęciu dla porównania po lewej brew już zrobiona, ta po prawej czeka na swoją kolej.











Na obydwie powieki nałożyłam jasny, perłowy cień w kremie. Taki cień (w kremie) jednocześnie stanowi bazę pod makijaż moich oczu, tak więc nie ma potrzeby nakładania pod niego bazy.











 Mój makijaż to opisywany już wcześniej przeze mnie efekt "reflektora" na powiekach. Nałożyłam więc na załamanie powieki jaśniejszy, a na obydwa kąciki oka ciemniejszy matowy brązowy cień. Jak widać na zdjęciu (widać, prawda?), środkową część powiek zostawiłam na razie bez zmian. Pod łuk brwiowy nałożyłam jasny, matowy cień, który również nałożyłam w malutkiej ilości w wewnętrzne kąciki oczu. Na dolną powiekę nałożyłam ten sam cień, który nakładałam na załamanie powieki.


 W następnym kroku na środek powieki, na tę jasną część, nałożyłam połyskujący jasno-brązowy cień, żeby efekt blasku był widoczny. Po raz pierwszy nałożyłam ten cień na mokro - najpierw zwilżyłam pędzelek, potem nabrałam nim cienia i ruchem wklepującym nałożyłam na powiekę. Nakładanie na mokro sprawia, że kolor cienia jest bardziej widoczny, mocniej nasycony. Cała ta operacja spowodowała oczywiście, że blaskiem raziły nie tylko moje powieki, ale także skóra pod oczami.






 I teraz właśnie mogłam ucieszyć się bezkarnie, że nie nałożyłam wcześniej podkładu. Wacikiem z płynem micelarnym ze spokoje oczyściłam skórę pod oczami :)
Pomalowanie rzęs zostawiłam sobie na koniec.











Teraz dopiero przyszedł czas na twarz. Najpierw nałożyłam bazę, a na nią moim ukochanym pędzelkiem nałożyłam podkład. Przy okazji wam powiem, że znowu byłam w drogerii po próbki kolejnych podkładów i na twarz nałożyłam jeden z nich - Revlon Naked w kolorze Vanilia. W ten sposób mogłam więc nie tylko sprawdzić kolor, ale też właściwości samego podkładu. Następnie nałożyłam rozświetlacz - pod oczy i na środkową część twarzy (zdj.)











Całość rozprowadziłam, połączyłam i przypudrowałam. Pamiętajcie, że zarówno korektor pod oczami, jak i podkład wymagają przypudrowania, jeśli mają wytrzymać cały dzień.
Następnie wykonturowałam twarz (po bokach, na żuchwie, pod brodą, na skroniach i na bokach nosa) i nałożyłam róż na środek kości policzkowych.


























Po wytuszowaniu rzęs całość nabrała jakby sensu... ;)




Pierwsza próba pomadki nie podobała mi się za bardzo - jak dla mnie ten kolor był zbyt mocny, przynajmniej w realu.



















W tej drugiej czułam się już zdecydowanie lepiej i tak też wyglądałam (no, mnie więcej) wychodząc do pracy. Wiadomo - do pierwszego wydmuchania nosa... :/

















Pomyślałam, że nie będę wam pisać, jakich konkretnie kosmetyków użyłam, bo tak naprawdę każdy może wykorzystać to, co ma albo to, co chce. Natomiast nie mogłam sobie podarować jednego - musicie poznać pędzle, za pomocą których wykonałam ten makijaż. Teraz już wiem - bez pędzli ani rusz, zresztą już wam o tym pisałam. Muszę się wam pochwalić, że mam oto na swoim koncie jedną rozdziewiczoną "malowniczkę", która powiedziała mi, że dzięki mojemu blogowi kupiła sobie pędzel do podkładu (Aga, pozdrawiam :D). No co tu będę wam dużo pisać - podobno wzdycha z rozkoszy używając go. :)

MAKIJAŻ OKA
Od lewej. Pierwszy pędzel to jest najtańszy pędzel w mojej kolekcji i jest ok (for your Beauty, w Rossmannie). Nim nałożyłam połyskujący cień na mokro. Drugi to Hakuro, H78, mały, kulkowy, rewelacyjny do nakładania cienia w kąciki oczu i na dolną powiekę (kupiłam na Allegro). Trzeci, GlamBrush, O4 jest niezastąpiony do rozcierania cieni na przykład na załamaniu powieki. Czwarty - też GlamBrush O5 - może służyć do nakładania cienia na brwi czy do nakładania eye-linera. Ja użyłam go do precyzyjnego nałożenia cienia na załamanie powieki. Dwa ostatnie pędzle to moje świeżynki, kupiłam je na glam-shop.pl.



TWARZ
Piękne, prawda? Znowu od lewej. Pędzel do różu, kupiłam go w Douglasie, niestety nazwa mi się z rączki starła, więc nie powiem wam o nim nic ponad to, że jest mięciutki i dobrej jakości. Następny to Hakuro H24, używam go do konturowania twarzy. Ten wielki środkowy jest oczywiście do pudru, pan ecotools, kupiony w Rossmannie. I na końcu dwa z Hakuro - mniejszy to H22 - używam go do pudrowania okolic pod oczami i do konturowania nosa oraz większy - H50S to moje kochanie do nakładania podkładu.

Wszystkie te pędzle są dobre, każdy z nich przeszedł już niejedno mycie i trzyma formę na medal. Najbardziej polecam wam pędzle z Hakuro (ja kupuję na Allegro) oraz pędzle z GlamShop (w sklepie internetowym).
A tak w ogóle jestem ciekawa - czy używacie w ogóle pędzli do makijażu?

Uff, alem się dzisiaj napisała.... :) I bardzo mi z tym przyjemnie :)
Pozdrawiam serdecznie )



poniedziałek, 19 stycznia 2015

między żółtym a różowym

na oczach: bardzo delikatny kolor na powiekach, czarne rzęsy

w oczach: soczewki kontaktowe i TEN blask ;)

pod oczami: worki zakamuflowane korektorem (na tyle, na ile się da...)


Kiedyś już gdzieś tutaj pisałam, że jeśli mam kupić sobie nowy podkład, to po prostu wybieram najjaśniejszy z palety i jestem zadowolona. O cudowna niewiedzo, o rozkoszna nieświadomości, jakże łatwym było życie z taką oto filozofią... Jako jednak weszłam już w ten makijaż, to zaczęłam z zainteresowaniem i czytać i oglądać i szukać i dowiadywać się wieeelu rzeczy.
Czy wiedziałyście wcześniej, że każda z nas ma cerę albo zimną, z tonami różowymi, albo ciepłą, gdzie przeważa kolor żółty, albo neutralną, czyli ani taką, ani taką? Ha! Ja nie wiedziałam, ale już od jakiegoś czasu wiem. A skoro wiem, o ja nieszczęsna, to zaczęłam się przyglądać. Sobie, rzecz jasna. I jak tak się wpatrywałam w ten mój face zafluidowany, to coś mi zaczęło nie grać... Tak jakby faktycznie, mimo jasnego koloru, ten cień robił mi małą krzywdę, nadając mojej twarzy dość nienaturalny dla mnie kolor. Taki jakby.... no nie, naprawdę - taki jakby różowy! Nie mogłam tego tak zostawić, musiałam sprawę zbadać głębiej.

Najlepiej byłoby pójść do specjalisty i po prostu dać się obejrzeć. Najprościej, ale zapewne nie dość tanio. Że sposoby są inne na pewno, nie miałam wątpliwości. I owszem - są. Podobno jak sobie człowiek obejrzy żyły na wewnętrznej części ręki, tuż za dłonią (czy to przegub?), to zauważy, że są koloru bardziej zielonego (wtedy jesteś typem "żółtym") albo bardziej niebieskiego, fioletowego (wtedy prawdopodobnie jesteś "różowa").
- MYSTER! Jakiego koloru są moje żyły? Niebieskie czy zielone? Bo mnie się wydaje, że bardziej zielone...
Mysterowi zdały się bardziej niebieskie niestety...

Innym sposobem, o jakim się dowiedziałam, to sposób z kartką - przyłóż sobie do twarzy kartkę żółtą, a potem różową i poczuj, która jest bardzie twoja. Ha, próbowałam i powiem, że metoda jest do niczego, bez sensu zupełnie.

Metodę, jako najlepszą i najskuteczniejszą, każda z wizażystek wymieniała jedną: próbuj, próbuj, próbuj. I tylko nie próbuj w sztucznym świetle drogerii. W żadnym razie nie próbuj też na nadgarstku - kolor tegowoż ma się nijak do koloru na twojej twarzy.
Jak więc próbować? Po pierwsze - na twarzy, w miejscu, gdzie zaczyna się żuchwa. Zasadą jest bowiem, że to kolor twarzy masz dopasować do koloru szyi, a nie odwrotnie (kolor na styku musi więc grać). Po drugie sprawdzaj kolor w świetle dziennym, ponoś go trochę, poobserwuj - niektóre podkłady utleniają się na twarzy, zmieniając kolor na ciemniejszy.
Z tymi oto wskazówkami udałam się w moją PODRÓŻ W KRAINĘ ŻÓŁTEGO I RÓŻOWEGO.

Wypady jak dotąd miałam dwa. Na każdy z nich udałam się z dwoma pudełeczkami, które sobie ponumerowałam (ha!) i w które miałam zamiar pobrać próbki do badań dermatologicznych.
Z pierwszej wróciłam z kropelką MATCH PERFECTION z Rimmela, w kolorze 010 light porcelain (na zdjęciu nr 1) oraz z próbką Revlon COLORSTAY, for normal/dry skin, color 180 sand beige (nr 2).


Następnie każdy z tych podkładów nałożyłam sobie na linię żuchwy grubymi paskami, jeden obok drugiego i przyjrzałam się im w świetle dnia, przy okazji robiąc zdjęcia dla was :). Kolory prezentowały się mniej więcej tak:









Spójrzmy, co tu mamy... Od razu widać, że pasek po prawej - jest to Revlon, jest dla mnie zdecydowanie za ciemny. Ten drugi - Rimmel - wygląda, zwłaszcza w porównaniu z kolegą, całkiem nieźle. Może tego na zdjęciach nie widać, ale mimo wszystko to również nie był kolor dla mnie. Był właśnie zbyt różowy.
Żeby dokładniej pokazać, o co mi chodzi i żeby upewnić się, czy moje myślenie idzie w dobrym kierunku, porównałam na twarzy właśnie podkład Rimmela z podkładem, którego używam obecnie - Revlon COLORSTAY  for normal/dry skin, kolor 150 buff. Spójrzcie na zdjęcia poniżej.




Ten po lewej stronie to podkład Revlonu (kolor 150), a po prawej z Rimmela (kolor 010). Widzicie to? Revlon jest moim zdaniem zdecydowanie bardziej żółty i leży na mojej skórze lepiej, naturalniej (porównajcie, jak prezentują się kolory na szyi). To pozwoliło mi zacząć podejrzewać, że jestem typem bardziej ciepłym niż zimnym (mhm....) :D

po prawej Revlon, po lewej Rimmel

No cóż, pojemniczki umyłam, bo mam tylko dwa i udałam się na dalsze poszukiwania. Brałam próbki tych podkładów, które mnie najbardziej interesowały i które ewentualnie chciałabym sobie w przyszłości kupić. Tym razem uszczknęłam, całkiem legalnie przecież, Rimmel LASTING FINISH 25H, kolor ivory (po lewej) oraz 123 PERFECT CC CREAM, kolor 32 Beige clair, z BOURJOIS (po prawej):


Operacja wyglądała identycznie, jak poprzednio.



po roztarciu

I wyniki również wypadły podobnie. Ten po prawej, pan 123 PERFECT CC CREAM jest może i żółty (oj, jest!), ale jest też dla mnie zdecydowanie za ciemny - spójrzcie na szyję. Drugi, ponownie Rimmel, tylko, że inna seria podkładów, jest tutaj bardziej dla mnie, choć, jeśli spojrzeć na szyję, to kolor jest jednak za zimny. Od biedy mógłby być, ale ja nie chcę od biedy, ja chcę dobrze! :)

Generalnie okazało się, że podkład, który wygrzebałam z szafy (nie wiem, czemu go kiedyś tam schowałam...), czyli Revlon COLORSTAY w kolorze 150 buff, jest dla mnie póki co najlepszy. Ma w sobie trochę żółci, a przy tym jest jasny. Po całych tych poszukiwaniach i próbach mam takie wrażenie, że jestem neutralnie ciepła (bo nie wspominałam, że oprócz ciepła, zimna i neutralności są jeszcze kombinacje tych trzech możliwości). Podkłady żółte są dla mnie za żółte, a przede wszystkim za ciemne - może, gdyby były jaśniejsze wersje, byłyby dla mnie dobre.... 
No, to już przynajmniej COŚ podejrzewam.... :)

Moja refleksja jest taka, że nie jest łatwo znaleźć podkład żółtawy, ale jasny, przynajmniej wśród produktów drogeryjnych. Chodziłam z buteleczką mojego Revlonu po Rossmannie, przykładałam do innych buteleczek i wszystkie wypadały dość zimno przy niej. Wiem, że firma MAC ma ofertę podkładów oznaczanych literami C (cold), W (warm) i N (neutral), więc na pewno łatwiej się szuka (bo generalnie nazewnictwo podkładów jest moim zdaniem zbyt daleko nic niemówiące...), a na ich stronie internetowej widziałam, że kolorów podkładów mają  ogrom. Szkoda tylko, że ich podkłady (podobno zresztą dobre) kosztują od 100 zł w górę... Ale nie powiem, marzy mi się :)

Taka zabawa z szukaniem koloru jest fajna - daje przede wszystkim pogląd na to, jakie kolory i jakie tony są twojej skórze najbliższe. Podkład powinien być na skórze niewidoczny, spajać się z nią, a nie czynić z niej ubrane w maskę oblicze. Szczęśliwym i spokojnym snem niech więc śnią te, które znalazły tego swojego jedynego, a te, które nie znalazły, niechaj szukają cierpliwie. Satysfakcja z odnalezienia gwarantowana :)

Pozdrawiam serdecznie :)













sobota, 17 stycznia 2015

w oczekiwaniu na drugą zmianę...

rano: angielski

potem: nadrabianie tyłów z pracy

teraz: trochę przyjemności...


Jest taka tradycja wśród wizażystek aktywnych na łączach, że jak kończy się miesiąc, to pokazują swoich ulubieńców tegoż miesiąca, a kiedy kończy się rok, to szukają i prezentują ulubieńców minionego roku. Pisząc "ulubieńców" mam na myśli produkty kosmetyczne oczywiście. Ja ani nie jestem wizażystką, ani nie wpisuję się w żadną z ich tradycji, ale tak sobie pomyślałam, że CZEMU BY NIE? Czemu by nie podsumować jakoś tego mojego dotychczasowego makijażowania? Czemu by nie pokazać radochy, jaką mi daje ta zmiana we mnie? Czemu by nie napisać o tym? No czemu?

Mnie tak po kościach moich coraz starszych chodzi tak nieśmiało jakaś bliżej nieokreślona ZMIANA. Właściwie nie tyle zmiana jako taka, ale jej przeczucie, oczekiwanie, jakieś takie coraz większe pragnienie. Przyczyn takiego mrowienia po kręgosłupie zapewne jest wiele, jedną z ważniejszych jest chyba to, że zaczynam mieć już serdecznie dosyć. Wiem - człowiek długo potrafi chodzić w niewygodnych butach, jeśli wie, że innych nie dostanie (albo będzie trudno je zdobyć), a do tych się już nawet przyzwyczaił. I ja tak już chodzę naprawdę długo. Na tyle długo, że chyba dochodzę już do tego miejsca, gdzie w głowie zaczyna się rysować pytanie CZY WARTO? Czy aby na pewno nie potrafię zdobyć butów wygodnych, takich na moją stopę? Czy aby na pewno nie lepiej pójść dalej boso, bez krwawiących ran na stopach?

Taki teraz przeżywam stan....

A co to ma wspólnego z makijażem? Czemu piszę o tym tutaj, a nie na przykład na pisaninie? Ano dlatego, że makijaż ma ze zmianą w moim życiu wiele wspólnego. Gapię się ostatnio w lustro co rano, podczas nakładania na twarz tego to, a tego i mówię sobie prosto w oczy: robisz to. Pokazujesz siebie. Umalowaną wprawdzie, ale jednak siebie. Nawet nie wiesz kiedy przestałaś się chować w szarość i normalność, a zaczęłaś wybijać się kolorami! Nawet nie wiesz, kiedy zaczęłaś bez skrępowania robić zdjęcia swojej twarzy i pokazujesz je publicznie. Jak to się stało, że zaczęłaś się po prostu bawić? Czerpać radość?

Wiem, wiem - brzmi patetycznie, ale uwierzcie mi - trochę patetycznie mi z tym jest. Tak INACZEJ, przyjemnie. Czyż nie to zwie się zmianą? A jeśli potrafiłam dokonać takiej zmiany, to czy nie będę potrafiła dokonać następnej, dużo większej?
Kto podskoczy kobiecie z TAK wymalowanymi oczami?! ;)

No - po tej serii pytań czas na odpowiedzi. Cóż żem ja takiego odkryła ostatnimi czasy, żeby teraz podsumowywać?




Po pierwsze i najważniejsze - odkryłam makijaż dla samej siebie i polecać go będę każdej kobiecie. Moja osobista kosmetyczka nabrała rozmiarów do tej pory dla mnie niewyobrażalnych. Teraz nie sięgam do szufladki po omacku, bo są tam tylko jedne i te same cienie - teraz otwieram ją i zastanawiam się, co by tu dzisiaj.... :)




















Po drugie - odkryłam pędzle do makijażu. Mam ich małą kolekcję i wcale nie jest to stan końcowy. Pędzle przydają się do wszystkiego - nakładania podkładu, korektora, cieniowania, rozświetlania, nakładania różu. W makijażu oka pędzli przydaje się bez liku - do nakładania, rozcierania, robienia kresek, rozświetlania, podkreślania brwi. A wszystko czyściutkimi rączkami :). Wystarczy regularnie je myć, żeby każdym z nich cieszyć się naprawdę długo i z przyjemnością.





Po trzecie - ja też mam swoich ulubieńców. Wybrałam te kosmetyki, które po prostu lubię mieć na sobie. Panie i Panowie - the winners are....



To są właśnie produkty, które na pewno kupię jeszcze raz, jak już zużyję to, co mam. A to nie zdarza mi się często, a właściwie prawie nigdy. Lubię zmieniać, szukać innego - no nie przywiązuję się za bardzo. A te cztery moje perełki kupię na pewno jeszcze raz. Pomadka Lovely Extra Lasting, kolor 2 - przepiękny, pasuje do każdego niemal makijażu. Niby naturalny, a jednak jakby różowy, choć wcale nie cukierkowy - no pięknie robi twarzy. Naprawdę - polecam każdej kobiecie, bo chyba do każdego typu urody będzie pasował. Jest to pomadka matowa, do kupienia w Rossmannie za niecałe 9 zł. Woda toaletowa o zapachu czekolady z Sephory. Ja, moje drogie, szukam swojego zapachu odkąd pamiętam. I zawsze wracam do tej perfumetki. MMMmmm, uwielbiam - słodko, przyjemnie, a przy tym nie dusi, nie krztusi i nie mdli. Ubolewam, że jest tylko w tak mało pojemnej buteleczce - kosztuje 19 zł. Tusz do rzęs Studio LASH z miss sporty - no łatwa we współżyciu nie jest, trzeba nią się pobawić trochę, dopieścić i pogłaskać, ale efekt - jak dla mnie bomba. I na dodatek tania - zdaje się, że kosztuje niecałe 10 zł. I na koniec moje odkrycie - MATT BRONZING & CONTOURING POWDER z Kobo. Kocham ten kosmetyk za kolor - bez nut pomarańczowych (broń boże!), bez ciepłego brązu - zimny brąz połączony z szarością, tak właśnie moim zdaniem wyglądają cienie na twarzy. Za matowe wykończenie - czytałam, że konturowanie nie powinno być błyszczące, wygląda wtedy nienaturalnie i po prostu źle. Za cenę - kosztuje 19 zł w cenie regularnej (ja kupiłam w promocji za 11 zł), można kupić w drogerii Natura. No PO-LE-CAM!

Na koniec jeszcze bohater z ostatniej chwili. Wyratował mnie po raz kolejny z sytuacji, w której inne lakiery śmiały mi się w nos, strzelając w oczy odłamkami z paznokci. No wychodziłam z siebie - każdy lakier ledwo wytrzymywał jeden dzień, nie wiem czemu aż tak źle. Procedurę (są na świecie osoby, które kochają to słowo...) nakładania mam zawsze taką samą: baza, dwie warstwy lakieru i top. I daje radę tylko ON:

Lakier do paznokci Sally Hansen z serii complete SALON manicure. Nie jest tani (29,99 w Rossmannie), ale jest wart swojej ceny. Ja już postanowiłam - wywalam buble, których pełna moja szuflada i kupuję dwa - trzy (z naciskiem na trzy :D) kolory z Sally Hansen i już! :)

Pozdrawiam serdecznie :)