poniedziałek, 29 grudnia 2014

szminkowa psychoterapia

na oczach: zieleń bardzo przygaszona, co jak zieleń już nie wygląda ;)

na ustach: najdroższa pomadka świata (za co ja siebie tak dręczę?)

na głowie: koniecznie czapka


Usiądźmy i pogadajmy szczerze - o psychoterapii, nerwicach, wpływach i odpływach, depresji i zaburzeniach wiem sporo, naprawdę sporo. Nieobce mi jest poczucie niższości lub chorej wyższości. Znam poczucie totalnej niemocy i rozpierające poczucie mocy, by zmieniać świat. Kulam się tak od bieguna do bieguna emocji, od poczucia do poczucia, od wartości do bezwartości. Na terapii to ja chyba już z pół życia jestem i nic nie wskazuje na to, by miało się to szybko skończyć. Pomagam sobie przy okazji lekami takimi i takimi - no wiązać jakoś wszelkie końce próbuję. Czasami zaczynam się zastanawiać, czy ja aby teraz nie jestem w fazie narcyzmu jakiegoś, bo makijażuję siebie i innych (a właściwie póki co inną), foty swoje na blogu umieszczam (a miało nie być), jakby już żadne kompleksy się mnie nie trzymały, jakbym lubiła swoje oblicze, wręcz TYLKO swoje oblicze. Wpatruję się w siebie (nie, że na siebie w lustrze, tylko w siebie, do wnętrza próbując zajrzeć) sprawdzając, czy aby aż tak wielka zmiana we mnie zaszła. Bo jak już sobie tak szczerze tutaj rozmawiamy, to muszę wam powiedzieć, że ja na zdjęcia swoje generalnie patrzeć nie mogę, a oblicze moje nie jest mi miłym. I tak naprawdę niewiele się tutaj zmieniło - ciągle te kompleksy we mnie siedzą, jedzą, piją i dobrze się bawią.

O co więc tutaj chodzi? Tak, wiecie - szczerze. Bo co do jednego musimy się umówić - wcale nie uważam, że zmiana zewnętrza wpływa znacząco na zmianę wnętrza. Uważam, że to, co najcenniejsze kobieta może dla siebie znaleźć, siedzi gdzieś głęboko w niej i tam trzeba szukać. Jak się już znajdzie to poczucie swojej wartości, tę siłę swoją kobiecą, tę świadomość, że OTO JESTEM I KIJ WAM W OKO, to wtedy pomalowana czy nie jest według mnie piękna. Bo jest mocna, silna, witalna. Uśmiecha się pełniej, nie kryje swoich wdzięków za kompleksami, nie zamalowuje cieniami i pudrami swoich lęków. Ona nie zamalowuje, ona MALUJE siebie i wtedy wygląda jeszcze piękniej. Bo jeśli coś jest tylko zamalowane, to niestety WYŁAZI. Czuć na odległość.

To jak to jest ze mną? Ze mną to wyszło jakoś tak, że makijaż traktowany jako zabawa, próbowanie, eksperymentowanie - nieco mi pomaga, wspiera ciupkę moje poszukiwania. Ja, moje drogie, miałam (i mam nadal) wielki kompleks ust i ich okolic. Było to tak ogromne (już tak ogromne nie jest), że wydawało mi się, że wszyscy patrzą na moje usta i zęby i wszyscy, ale to wszyscy śmieją się ze mnie w głos (a jeśli nie w głos, to po cichu, w duchu swoim albo szepcząc sobie na ucho paluchem pokazując). Naprawdę. Widziałam ich wzrok, kpinę, żal, że taka po świecie z taką szpetotą na twarzy musi chodzić. Teraz jestem nieco starsza, zaczynam do mnie docierać, że ludzie mają ważniejsze rzeczy, niż myśleć o częściach mojej twarzy, ale jak sobie przypomnę te sytuacje, emocje, to jako żywe staje przede mną to wszystko i nogi mi lekko watowieją, a brzuch zaczyna boleć. No taką siłę potrafią mieć kompleksy, te podszepty pana krytyka wewnętrznego (znacie jegomościa?). Jak on to robi, że cały świat kurczy się do wielkości warg? Nie wiem jak, ale wiem, że jest to możliwe.

W związku z powyższym w ogóle nie malowałam ust, jeśli nie liczyć pomadek ochronnych. Wiadomo - co nie jest podkreślone, tego nie widać. Błyszczyki były za błyszczące, czerwienie za czerwone, a brązy za brązowe. Jeśli już się na coś decydowałam, to miało to kolor zbliżony do koloru ust bądź skóry.
I teraz, moje drogie, zaszła jakaś zmiana? Jak to się stało? Czy to zasługa malowania się? Nie sądzę. Zasługa wizażystek, których się naoglądałam na TouTube? Może, ale raczej w niewielkim stopniu. Zasługa przeczytanych książek, wysłuchanych mądrości, psychoterapii? Może, ale nie przyznawałabym jedynie przyswajaniu informacji jakiejś mocy sprawczej. Nie wątpię, że zachodzi we mnie bardzo powolna zmiana, gdybym w to nie wierzyła, to po cholerę mi te sesję u terapeutów. Ale, jak już tak szczerze, że głupia totalnie nie jestem, to zrozumiałam i zapamiętałam to jedno: jeśli sama nie wstaniesz, nie zrobisz kroku, nie spróbujesz ZMIANY, to ona ani sama, ani za pomocą psychologów nie przyjdzie. Ot co. I ja myślę, że zaczynając zabawę z makijażem, otworzyłam się nieco na zmianę u siebie, spróbowałam siebie w innej wersji. I, o zgrozo, o matko ty jedyna - sięgnęłam po pomadki. Kolorowe. W kolorach mniej lub bardziej wyraźnych, błyszczące i matowe. W moim życiu to zakrawa na cud - pomalowane mieć usta. Świecić nimi w oczy innym - a niech się gapią! Nie, to nie zmienia mojego życia, to nie jest przemiana mnie w inną, silniejszą kobietę. Ale jest to możliwość, żebym poczuła, że tak też można być kobietą, że fajnie się wtedy czuję i że POZWALAM sobie na poczucie tego. Dla przyjemności - uwierzyłby kto? :)





Całuski przesyłam i malowanie sobie ust polecam. Choćby tylko dla siebie, siedząc w domu. Pozdrawiam :)


sobota, 27 grudnia 2014

wszystko zostaje w rodzinie

I jak Wam po świętach? Fajnie, że jest jeszcze sobota i niedziela, prawda?

Ja tych świąt nie mogłam się trochę doczekać, bo:

po pierwsze: uwielbiam patrzeć na radochę mojego syna przy rozpakowywaniu prezentów,

po drugie: fajnie jest, kiedy moje dziecko dmucha po raz kolejny świeczki na torcie (w tym roku 8!),

po trzecie: umówiłam się z siostrą na jej malowanie i bardzo chciałam tego spróbować...


Tiaaaa, malowanie siebie i malowanie kogoś innego to dwie różne sprawy - wiedziałam o tym zanim jeszcze zabrałam się do nakładania makijażu na twarz mojej siostry. I właśnie dlatego bardzo chciałam spróbować, sprawdzić, czy jest to taka sama frajda czy też jest to na tyle trudne i stresujące, że wręcz dla mnie niewykonalne. I powiem wam z ręką na sercu - malowanie innych jest o wiele, wiele ciekawsze i wciągające! Ale po kolei.

Po pierwsze, potrzebowałam instrumentów. Umówiłam się z siostrą, Agnieszka ma na imię :), że wezmę wszystko, co zgromadziłam w amoku gromadzenia. Wyciągnęłam z szafy kosmetyczkę nie dużą, nie małą i przerzuciłam do niej zawartość moich szuflad. Misz masz mi tylko wyszedł, wszystko się wymieszało i już wiedziałam, że znalezienie czegoś w TYM nie będzie łatwe. Trudno.
Wniosek? fajnie by było mieć taki NESESER, żeby segregowanie w nim było możliwe.

Po drugie, bez pędzli nie było opcji, żeby się ruszyć. Wzięłam więc drugą kosmetyczkę, mniejszą, i tam zapakowałam pędzelki moje wszystkie - od dużych po małe. Wzięłam też gąbeczki do nakładania podkładu, żeby higienicznie było i żeby opcja wyboru była.
Wniosek: albo każdy musi mieć swoje pędzle, albo trzeba je przed użyciem na drugiej osobie umyć. Od razu powiem, że jeśli chodzi o sypkie produkty, to nie miałam zastrzeżeń, żeby moich pędzli na siostrze używać (ona też nie protestowała...), ale gdyby to była osoba spoza rodziny i nie taka bliska, to na pewno bym tego nie zrobiła.

Po trzecie, miałam o tyle komfortową sytuację, że Agnieszka to jednak moja siostra, chciałam i powiedziałam jej o tym, że jeśli coś będzie nie SI, to ma mi powiedzieć - zmywamy i zaczynamy coś innego. Dzięki temu nie stresowałam się zbytnio.
Wniosek: fajnie zaczynać z kimś zaufanym, nie na poważnie, tylko bardziej w formie eksperymentu, zabawy.

W pierwszy dzień świąt zrobiłam pierwszy makijaż - był w tonacji złota, nie nachalny, bardziej błyszczący niż kolorowy. Nie zrobiłyśmy zdjęć, więc nie będę się nad nim zatrzymywała. Powiem tylko, że po raz pierwszy w życiu malowałam komuś wodną linię oka i Aga nie narzekała :)

W drugi dzień świąt moja rodzona siostra zażyczyła sobie smoky eyes. Zaproponowałam brązy, ponieważ nam, niebieskookim, taki kolor zdecydowanie lepiej robi oczom niż na przykład czarny, na co sis przystałam bez protestów.

Usadziłam klientkę na przeciw okna (zdecydowanie lepsze światło, niż sztuczne łazienkowe), kazałam jedynie przedtem nałożyć krem na twarz i pod oczy. Resztę chciałam zrobić sama.
Wysypałam na podłogę zawartość kosmetyczek (zdecydowanie łatwiej było znaleźć cokolwiek) i wzięłam się do dzieła.


Zaczęłam od przygotowania twarzy. Musicie wiedzieć, że moja siostra bardzo dobrze wygląda na co dzień bez stosowania zbyt wielu kosmetyków na twarzy (szczęściara!). Z tego, co wiem wystarczy jej podkład, trochę różu (nie wiem, czy używa pudru - sis, daj znać), kreska na górną powiekę i mascara też tylko na górę oka. Pomadka ochronna, na nią trochę koloru i that's it. U mnie luzu nie było. Zaczęłam od bazy pod podkład, wygładzająco - rozświetlającą z Cashmere. Na bazę nałożyłam podkład Agnieszki (używamy totalnie innych kolorów), używając wilgotnej gąbeczki. Super się nakładało, nie taplałam paluchami na jej twarzy, a podkład rozprowadzał się idealnie. Później skorzystałam z mojego rozświetlacza pod oczy Lovely i nałożyłam go jej tam właśnie, trochę za pomocą owej gąbeczki, trochę przyklepując serdecznym palcem. Aga ma sińce pod oczami i uważam, że taki kosmetyk jest dla jej twarzy niezbędny, nawet pokusiłabym się o korektor kolorowy, zdaje się, że żółty ma na takie problemy świetne właściwości maskujące. Całość przypudrowałam puder transparentnym, pod oczami (kierunek od zewnątrz do wewnątrz) mniejszym pędzelkiem, na twarzy większym.

I teraz oczy. Zaczęłam od bazy pod cienie. Później wzięłam do ręki moją ulubioną i wysłużoną paletkę z Avon, mocha latte z serii True Color. Jest to zestaw czterech brązowych cieni, świetnie nadających się do zrobienia smoky w tym kolorze. Oj, zapomniałabym. Żeby efekt był bardziej spektakularny, najpierw zrobiłam dość grubą czarną kreskę na górnej powiece, zaczynając od zewnętrznego kącika (tu była grubsza) i kończąc gdzieś tak na 2/3 długości oka (coraz cieniej). Ważne było dla mnie, aby dokładnie pokryć miejsca przy rzęsach, żeby nie było tam niepomalowanego miejsca - robiłam więc też punkciki między rzęsami. Kreska nie musiałam być idealna (dlatego odważyłam się ją rysować na cudzej powiece), ponieważ miała być potem rozcierana cieniami. Tak też się stało. Cieniowałam oko, dając najciemniejszy cień na jego zewnętrzną część, rozjaśniając ku wnętrzu. Ciemny cień rozcierałam też czystym pędzelkiem na zewnątrz oka i na załamaniu powieki. Pod brwiami i w kącikach oczu nałożyłam połyskujący cień w kolorze  takiego starego złota, żeby nadać oku świeżości. Świeżości też miała służyć kremowa kreska na linii wodnej oka. Dolną powiekę pokryłam jasnym brązem.
Fajne jest to, że podczas malowania kogoś innego można dokładnie porównać oba oka (tak się pisze?), czy jest równo i tak dalej.

Zatrzymajmy się na chwilę przy brwiach. Normalnie to bym je kredką podkreśliła, uzupełniła i wyregulowała, Jednak Aga ma po prostu piękne brwi, jestem nimi zachwycona i normalnie jej zazdroszczę (to jednak niesprawiedliwe, prawda?). Mają odpowiedni kolor, są pięknie szerokie, jedyne, co zrobiłam z nimi, to je wyczesałam i nieco wydłużyłam kredką, żeby proporcje się zgadzały. No brwi pierwsza klasa!

Oczy są najtrudniejsze i zajęły najwięcej czasu, ale ostatecznie zaaprobowałam ich wygląd i przeszłam dalej. Tuszowanie zostawiłyśmy sobie na koniec i nie ja to zrobiłam, bo jednak malować komuś rzęsy to jeszcze nie dla mnie. Namówiłam Agnieszkę do użycia mojej miss sporty StudiaLASH, która może nie jest łatwa w nakładaniu, ale daje spory efekt.

Przy konturowaniu oświeciło mnie, że nie każdy wymaga pełnego konturowania. Kształt twarzy Agnieszki nie wymagał uwidaczniania kości policzkowych, nałożyłam jedynie kontur na linię żuchwy, pod brodę i nieco, malutko naprawdę na boki czoła, bo jej czoło nie jest ani za szerokie, ani za wysokie. Wykonturowałam też nos, ale delikatnie i bardziej po to, żeby nie był w tej sytuacji nienaturalnie biały. Na policzki zdecydowałam się nałożyć kosmetyk w kolorze różowym właśnie i powiem wam, że był to strzał w dziesiątkę. Później zrobiłam coś, co Agnieszce bardzo się spodobało - nałożyłam rozświetlacz na środek nosa, pod łuki brwiowe, nad wewnętrzne części brwi, na kości policzkowe, trochę nad usta i na brodę.

Przy pomadce było kilka prób. W końcu padło na moją ulubioną - błyszczyk Lovely, numer 2. Nie mogłam patrzeć, jak siostra go rozciera i ściera przy nakładaniu, więc w furii wyrwałam jej produkt z rąk i sama wzięłam się do dzieła :D. No, i jak wam się widzi efekt?




Szkoda, że zdjęcia nie oddają w pełni tego, jak to wyglądało naprawdę, szczególnie szkoda mi, że rozświetlenie i róż są tak mało widoczne... No trudno. Za to brwi widać jak na dłoni :)

Po tym malowaniu Aga oświadczyła, że co musi sobie kupić na pewno, to rozświetlacz (ja używałam essence sooGlow!) i korektor pod oczy. Ha!, po kolejnym malowaniu rozszerzymy nieco potrzeby klientki ;)

Żeby dopełnić dzieła, uczesałam jeszcze modelkę no i muszę wam pokazać, jaka ładna była :)




No, Aga - czekam, kiedy Ty teraz przyjedziesz do mnie, już się nie mogę doczekać kolejnych sesji :)

Pozdrawiam Konin i wszystkie czytaczki :)


środa, 24 grudnia 2014

dzisiaj wigilia

Dzisiaj wieczorem pewnie w większości Waszych rodzin rozpocznie się świętowanie. Tradycja nakazuje, żeby podczas wieczerzy, ale też i w okresie przedświątecznym, składać sobie życzenia. 

Mi składanie życzeń średnio wychodzi, człowiek stara się nie używać sztampowych, wysłużonych, zbyt uniwersalnych słów. Zawsze mam potrzebę, żeby życzyć - jak już życzę - personalnie. W internecie jest to niewykonalne - do kogo chciałam wysłałam sms-a z życzeniami, nie będę przecież wymieniała tutaj znajomych z imienia i nazwiska.

A tak hurtowo, co nie znaczy, że nie szczerze: życzę Wam, żebyście te święta spędzili tak, jak najbardziej macie na to ochotę - bez patrzenia na to, co robią i mówią inni. Wykorzystajcie ten czas tak, żeby za trzy dni nie żałować :)

I choinka, wymalowana z pomocą syna lakierami do paznokci :)


poniedziałek, 22 grudnia 2014

grubą kreską pisane

do wigilii zostały: 2 dni

do nastroju świątecznego: jest mi o wiele, wiele dalej

ciekawe, dlaczego....?


I znowu kreska, jak się zapewne domyśliłyście po tytule wpisu. Ano tak. Naoglądałam się wczoraj filmików o tym, jak prawidłowo rysować kreskę eyelinerem, naoglądałam się zdjęć i naczytałam instrukcji i po prostu musiałam dzisiaj spróbować. Do pracy nie szłam, natomiast wyjść musiałam, bo miałam kilka spraw do załatwienia. Spojrzałam w okno  - wieje, pada, myślę sobie - świetna pogoda na czarną kreskę na oku. Jak mi się rozpłynie, to efektownie ;). Nie straszne mi jednak huragany, nie straszne mi ulewy i przeciwności pogody - postanowiłam i już.

Nie chciałam przedobrzyć, dlatego na powiekę nie nałożyłam za wiele koloru. Zaczęłam od bazy Avon pod cienie, a potem miękkim, nie za małym pędzelkiem pokryłam całą powiekę jasnym, w kolorze kremowym, lekko połyskującym cieniem (kiedyś nadejdzie dzień, kiedy kupię sobie porządny, błyszczący, wpadający w złoto cień, zobaczycie). Moim nowym, kulkowym pędzelkiem w wewnętrznych kącikach oczu nałożyłam cień jeszcze jaśniejszy, żeby rozświetlić tą okolicę oka. Ten sam cień nałożyłam pod łukiem brwiowym. Na dolną powiekę położyłam cień, którym pokryłam górną, a linię wodną oka zaznaczyłam jasną, cielistą kredką.

Tyle tytułem wstępu, potem nadszedł czas na klu całej akcji. Chwyciłam w garść czarny eyeliner Eveline, czarną kredkę miss sporty, patyczki higieniczne, lusterko i ruszyłam w kierunku pokoju mego syna, gdzie po pierwsze jest biurko, po drugie biurko stoi pod oknem, po trzecie można przy biurku usiąść. Usiadłam więc.



Trzymając się rad blogerek makijażowych oparłam rękę na biurku, co by ręka mi nie drżała. I zaczęłam. Krótkim ruchami, nie ciągnąć linii jednym zamachem - jako radziły lepsze. Kiedy doszłam już wcale nie idealną kreską do zewnętrznego kącika oka, zaczęłam linię wyciągać. Wyobraziłam sobie linię będącą przedłużeniem dolnej powieki i idąc po niej, narysowałam wcale nie prostą kreskę. Następnie zaczęła się cała zabawa z pogrubianiem. Wyobrażałam sobie, że oto jestem panią ą ę, siedzę przed kamerą i pokazuję, jak się rysuje kreskę (też tak macie? ja często "bawię się" w ten sposób, to ułatwia sporo rzeczy). Trudno mi opisać, jak pogrubiałam, zresztą nie śmiałabym uczyć tutaj, jak to robić. Zainteresowanym polecam wyszukać na YouTube ten temat - filmów jest mnóstwo, po polsku i po nie polsku. Kiedy namalowałam jako taką kreskę na jednym oku, zaczęłam tworzyć drugą. Warto, kiedy się zaczyna, mieć przy sobie patyczki higieniczne i mleczko do demakijażu (jak macie fajnego syna, to wam przyniesie z łazienki) i na bieżąca zmywać, korygować, wyrównywać. Po narysowaniu w miarę równych kresek, zrobiłam sobie zdjęcia, bo zauważyłam, że w lustrze nie zauważam tego, co zauważam na zdjęciach. Tym razem  było tak samo - nierówności, aż miło. Wtedy zrobiłam coś, na co wpadłam s a m a. Wzięłam czarną kredką i nią właśnie zmiękczyłam nieco i wyrównałam brzegi kreski. Potem znowu fotki i powiem wam, że choć nie jest idealnie, to jest dla mnie na tyle dobrze, że byłam z tymi oczami a) w tesco, b) w bibliotece, c) w mc donaldzie, d) u fryzjerki e) w rossmannie. Taka jestem! I od razu może mini recenzja eyelinera Eveline - na opakowaniu napisali, że wodoodporny i w istocie taki jest. Pogoda dzisiejsza, przyznacie, że ekstremalna, nie naruszyła go i nie wzruszyła. Brawo. A oto moje dzieło z każdej niemal strony ;)









I co najciekawsze, jak sobie tak chodziłam z tą kreską, to tak sobie pomyślałam, że nie do końca mi taki makijaż pasuje. Tak jakby moje oczu do kreski były za duże, za okrągłe. No sama nie wiem. Zdecydowanie bardziej wolę mieć oko "przydymione", zacieniowane, wycieniowane, ocieniowane. Kreska - tak, ale zlana z cieniem, przyciemniająca linię rzęs. ale nie odcinająca się tak wyraźnie. Coś mi mówi, że nie często będę tak się malowała, no nie "leży mi". Może cieńsza, nie czarna, z kolorem na powiece...


to tło....




Już się nie mogę doczekać, kiedy spróbuję zrobić sobie przydymione oko według instrukcji z mojej makijażowej książki. Jak wyjdzie, to się pochwalę :)

Pozdrawiam serdecznie :)



sobota, 20 grudnia 2014

na własnej skórze, czyli test

się piecze: piernik

się słucha: Amy Winehouse

się było: w kinie na Za jakie grzechy, dobry Boże?


Dzisiaj test. Kupiłam pomadkę Lovely. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak o tym produkcie pisać: zewnętrznie ma postać błyszczyku, ale jest matowy, co nie przeszkadza producentom nazywać swego tworu Lip Gloss :/. Napisano też, że jest to Extra Lasting, znaczy, że możemy oczekiwać, iż na ustach pozostanie długo.

Mhm, cóż znaczy słowo d ł u g o  w przypadku pomadki dla was? Dla mnie to, ja wiem, jakieś 5-6 godzin, choć pewnie taki "long lasting" powinien wytrzymać dłużej... Lasting to z angielskiego wytrzymały, trwały, natomiast long to długo. Zatem taki produkt powinien nie tylko pozostawać długo, w tym przypadku, na ustach, ale też powinien wytrzymać różne przeciwności losu, jak picie czy jedzenie.

Pomalowałam nim usta około godziny 10:00, przed wyjściem do kina. Aplikacja produktu to moim zdaniem jeden wielki niewypał. Aplikator jest jak u większości błyszczyków - wyciąga się z buteleczki małą gąbeczkę, którą nakłada się kolor na usta. I nie wiem, czemu producenci postanowili nieco tą gąbeczkę zmienić, tworząc podłużny, niewyprofilowany twór. Co ciekawe, na stronie producenta znalazłam informację, że jest to wygodna gąbka umożliwiająca precyzyjną aplikację... No cóż, pełny z mojej strony sprzeciw.


Czubkiem tej gąbki nakładać się nie da, bo jest za mały, bokiem też nie, bo jest z kolei za długi, poza tym nie da się tak tego aplikatora ustawić, żeby w normalnej pozycji ręki nałożyć produkt bokiem. Trzeba sobie po prostu radzić.

Jak już wspominałam, produkt ma wykończenie matowe. Po nałożeniu na usta przez chwilę zasycha i matowieje. Mój kolor, to kolor nr 1, lekko i przyjemnie według mnie różowy.

widać, że nie używam konturówki, prawda? ;)

Kolor, mimo różowego polotu jest neutralny, pasować będzie chyba każdemu. Nie jest cukierkowy, nie razi, fajnie podkreśla usta. Mimo matowienia nie miałam uczucia ściągniętych ust, nosi się go całkiem komfortowo.
Co z tymi ustami robiłam, żeby sprawdzić jego trwałość? No cóż, raczej nie poddałam ich bardzo ciężkiej próbie. Jako się rzekło, byłam w kinie, a ja należę do pokolenia, które w kinie nie je i nie pije. Siłą rzeczy więc nie miałam okazji sprawdzić, jak szybko kolor spłynąłby z pokarmem. Jest jednak coś, co robiłam denerwująco nagminnie - wydmuchiwałam nos, smarkałam i wycierałam. Zmiana temperatury otoczenia - chusteczka w ruch, wiatr w oczy - chusteczka w ruch. I tak w kółko. Kiedy wróciłam do domu około godziny 14:00, wydmuchałam nos i spojrzałam w lustro, moje usta wyglądały mniej więcej tak:


Jak widać, po około 4 godzinach noszenia, kolor prawie całkowicie zniknął. Jest tam jeszcze wprawdzie, ale w ilości znikomej. Jak na super trwałość jest to dla mnie trochę za mało. 

Podsumowując:
kolor: według mnie dla każdego, bardzo mi się podoba (z tej serii jest jeszcze kolor czerwony - 3 i pastelowy brąz - 2), matowy;
aplikator: fatalny, na szczęście dla chcącego nic trudnego;
trwałość: mimo zapewnień producenta według mnie nie jest to long lasting;
cena: trochę ponad 8 zł;
dostępność: ja kupiłam w Rossmannie;
ogólne wrażenie: jestem zadowolona, będę używać :)

Na dzisiaj to już wszystko. Piernik się upiekł, Amy mi wyłączono, bo syn bajkę ogląda, a po filmie w kinie pozostały przyjemne wrażenia. Pozdrawiam serdecznie :)



piątek, 19 grudnia 2014

pieniądze szczęścia nie dają, za to zakupy...

dlaczego nie pisałam we wtorek: ponieważ zepsuł mi się samochód, co w połączeniu z innymi okolicznościami zmusiło mnie do przebywania w pracy ponad 12 godzin

dlaczego nie pisałam w środę: ponieważ mój samochód nadal był zepsuty, a ja, nieobeznana z rozkładem jazdy autobusów, wyszłam z pracy na przystanek za wcześnie i nie chcąc: a) czekać pół godziny na autobus b) wracać do pracy - poszłam do domu pieszo, co wyczerpało wszelki zapas moich sił witalnych na resztę dnia

dlaczego nie pisałam wczoraj: ponieważ mój samochód nadal był zepsuty i odbierając paczki zamówione w necie, musiałam chodzić po całym osiedlu, co samochodem trwało by o wiele krócej i kosztowało mniej wysiłku przy dźwiganiu paczek

dlaczego więc piszę dzisiaj: ponieważ mój samochód jest już sprawny!!!


Dzisiaj donos z zakupów. Nie wszystkie te produkty kupiłam dzisiaj, choć wszystkie z nich są nowością w mojej "spiżarni".


Chronologicznie, zgodnie z czasem pojawienia się u mnie, pierwsza była mgiełka do ciała z Avonu. Lubię testować nowe zapachy, które się w mgiełkach pojawiają - są tak lekkie, że rzadko zdarza się, żeby któryś mi się nie podobał. Pisząc lekkie, nie mam na myśli lekkich zapachów (choć takie też tam są), bo ja niekoniecznie w takich gustuję - pisząc lekkie miałam na myśli to, że postać mgiełki uniemożliwia niejako zapachowi duszenie, dławienie i odstraszanie znajomych. Mgiełka fajnie się ulatnia, przyjemnie odświeża i niełatwo z nią przesadzić. Tym razem wybrałam nowy zapach Róża i Czekolada i dla mnie jest fajny. Bałam się, że będzie za bardzo różą, ale nie - jest to zapach słodki, może trochę mdły, ale nie na tyle, żebym odłożyła tą mgiełkę w łazience w roli odświeżacza powietrza (sprawdzają się rewelacyjne). Mgiełkuję się nią rano i fajnie mi z tym. Zapłaciłam za nią chyba jakieś 8 zł.

Później pojawiły się pędzelki. Oj, w pocie czoła je zdobyłam , nerwowo było, myśli moich podczas ich odbierania nie śmiałabym cytować. Było to na... POCZCIE. No nienawidzę. Stania w jednej kolejce z tymi, co po znaczek, z tymi, co po paczkę, z tymi, co chcą wysłać, a najbardziej nie lubię stać z tymi, co wpłacają, opłacają, płacą. No koszmar. Gorąco. Duszno. Na dwa okienka jedno działa. Ta pani wypełnia kwitek na paczkę przy okienku, bo nie chce stracić kolejki, pani w okienku nie może w tym czasie sprzedać znaczka innej pani, bo pani z paczką blokuje jej komputer... A mnie zalewa krew! No nic, w końcu dotarłam do okienka, odczekałam, aż pani WYDRUKUJE i dostałam swoje pędzle. Ponownie zamówiłam HAKURO i coś czuję, że już przy tej marce zostanę. Pędzle zamówiłam na Allegro, mam nadzieję, że w cenie konkurencyjnej (już nie pamiętam dokładnie, każdy kosztował około 20 zł). Mniejszy to H78, z włosia naturalnego, do precyzyjniejszego malowania powieki górnej, kącika oka i powieki dolnej. Ten większy to H22, z włosia syntetycznego - do nakładania pudru pod oczami, korektora, precyzyjniejszego konturowania twarzy. Oba są mmmm - miodzio. Miękkie, tak delikatne, że trudno uwierzyć, że coś tam nakładają. Uwielbiam moje pędzelki i już czuję po kościach, że przyjdzie czas na następne :). Polecam.

A teraz zakupy dzisiejsze. Jako się rzekło, samochód mi oddano i zyskawszy w ten sposób masę czasu, nie mogłam go zmarnować na szybszy powrót do domu ;). Wpadłam do Rossmanna i kupiłam 3 produkty do ust. Do pielęgnacji po raz pierwszy kupiłam CARMEX classic, w tubie do wyciskania (jest też w sztyfcie i w pudełeczku) - cena 8,99. Wczoraj oglądałam filmik na YouTubie, na którym vlogerka zachwalała ten balsam, mówiąc, że używa go od wieków, że na jej suche usta jest idealny. Ja właśnie czuję na wargach dużą potrzebę nawilżenia i zaufałam jej. Zobaczyłam, kupiłam i będę próbować. Dam znać, co myślę i czy warto te 9 zł wydać, bo to jednak jak na balsam do ust to nie mało,
I kolor. Obydwa kosmetyki są firmy Lovely, która mnie zaskoczyła fajną jakością w niskiej cenie i której postanowiłam dać więcej szans. Kupiłam sobie drugą już kredkę z serii Color Wear (long lasting lipstick), na którą czaiłam się i czaiłam. Już wam o niej wcześniej pisała, że jestem bardzo zadowolona i teraz zakupiłam ciemniejszy kolor (numer 4). Na ręce wyglądał jak brąz pomieszany z bordowym, ciemny, raczej neutralny. Nie wypróbowałam go na ustach, bo koniecznie chciałam sprawdzić ten drugi produkt Lovely - Extra Lasting, w kolorze 1. Na opakowaniu jest napisane, że jest to Lip gloss matowy ("uwielbiam" takie mieszanie angielskiego z polskim, wrrrrr) do ust, z formułą długotrwałą. Sprawdziłam i pierwsze wrażenie jest takie: kolor jest przepiękny (mhm... naturalny, ale widoczny, usta są wyraźniejsze, takie ładniejsze...), matowy. Fatalny jest aplikator, trudno nim operować, ale jestem w stanie to przeżyć dla tego koloru. Można też kupić top coat błyszczący do tej pomadki, ale ja wolę mat. Acha, cena - kredka kosztuje 7,49, a matujący błyszczyk (tiaaaa....) - 8,79. Czyli jak to u Lovely - niedrogo, a całkiem, całkiem.

Miło jest wrócić na łamy :)
Pozdrawiam serdecznie


poniedziałek, 15 grudnia 2014

co z kosmetyczki się mi wysypuje...

... czyli to i owo, co u mnie słychać


Zakupy
W drodze do szkoły po dziecko zajechałam do drogerii. W sumie - pomyślałam - nie muszę niczego kupować, tak sobie tylko popatrzę... KONIOWI - jakby powiedział mój tata (pewnie żart wcale dla was niezrozumiały...). W sumie i tak nie było źle (w sensie: rozrzutnie), bo i na promocje się załapałam i zaoszczędziłam niemało.

Bardzo się cieszę, że zdobyłam mat bronzing & contouring powder KOBO professional (tłumaczę: puder do brązowania i konturowania twarzy). Kolor tego produktu firma oferuje tylko jeden i jak na moje oko, jest w porządku - nie jest ciepły, nie jest w pełni brązowy - trochę jakby kolor brudnej, zacienionej skóry - no podoba mi się. I nie bez znaczenia jest fakt, że w cenie regularnej kosztuje 19,99, a teraz w Naturze można kupić za 11,99. Do kompletu, również w promocji - 40% - kupiłam puder STAY MATTE Rimmela, 001 transparent (zdaje się, że do 24 grudnia obowiązuje promocja 40% zniżki na wszystkie kosmetyki Rimmela w Naturze). Trochę rozczarowana jestem zaopatrzeniem drogerii Natura w "Pestce" w Poznaniu - puste półki, wiatr w brakach hula - nie podoba mi się to.


Ponieważ w Pestce jest również Rossmann, a do zaplanowanego wyjścia ze sklepów zostało mi całe 5 minut, to nie mogłam sobie darować. Tam, oprócz uzupełnienia zapasów o zmywacz do paznokci i płyn micelarny, kupiłam coś, co sprawiło mi wielką radochę - kredkę do brwi. Czaiłam się na kredkę L'Oreala, bo ma fajny szary kolor, ale ta cena - ponad 30 zł - była dla mojej psychiki nie do przejścia. I dzisiaj, wyobraźcie sobie, znalazłam kredkę do brwi Manhattanu w kolorze Blondy Brown 93D - dokładnie takim, jakiego szukałam. Za 16 zł!


Po raz pierwszy w życiu kupiłam też gazetę, że tak powiem urodową. I owszem, kupuję Harper's Bazaar i Elle, ale one traktują bardziej o modzie. Natomiast flesz URODA (beauty expert) - pozdrawiam Aniu :) - jest bardziej o makijażu, pielęgnacji, sporo o różnych produktach, nieco inspiracji. Czyta się przeprzyjemnie.




Tego nie wiedziałam
- że podkład do twarzy przed użyciem należy wstrząsnąć,
- że punktem wyjścia do namalowania dobrej kreski na powiece powinna być linia powieki dolnej (!!!),
- że wyszczuplenie optyczne twarzy to nie tylko konturowanie, ale także odpowiednie wymodelowanie i podkreślenie brwi oraz makijaż oczu (chciałabym o tym kiedyś napisać, jak już wypróbuję i poćwiczę).

Obejrzałam świetny filmik na YouTube o tym, jak prawidłowo modelować cieniem nos, aby wydawał się szczuplejszy. Położenie cienia nie tam, gdzie trzeba i nie tak, jak trzeba może  zrobić modelarce więcej krzywdy niż pożytku. W ogóle odkryłam ciekawy kanał na YouTubie, prowadzony przez niejaką Katosu - ma u siebie między innymi kanał o podstawach makijażu, trickach i możliwościach. To właśnie jej książkę zakupiłam na Allegro i na nią czekam z niecierpliwością.

Odważyłam się namalować dzisiaj na powiekach kreskę eyelinerem do pracy (czyt. do ludzi). Była 5:30, dom spał, sąsiedzi spali, osiedle całe spało, a ja malowałam z nadzieją, że nie wyjdzie tragedia. No i chyba nie wyszła, a nawet jeśli, to nikt z patrzących na mnie nie dał mi tego do zrozumienia ;).

I to wszystko na dzisiaj, jeśli chodzi o aktualności z mojej kosmetyczki, pozdrawiam serdecznie i miłego wieczoru życzę :)


niedziela, 14 grudnia 2014

Myster, juuuuż!!!

czekam na: książkę Makijaż z Katosu - ciekawam, oj ciekawam...

czekam na: pędzle, które wczoraj zamówiłam (jak przybędą, to się pochwalę)

czekam: aż wyschną mi paznokcie (w kolorze, ja wiem..brązowo-pomarańczowym :/ )



Plan na dzisiejszy dzień miałam dość precyzyjny. Jak już się wyspałam, umyłam, wypiłam kawę i się odziałam, zabrałam się za zakupy. Kupowanie produktów spożywczych w internecie to według mnie wynalazek genialny. Jak już skończyłam, to zażyczyłam sobie od męża jajeczka na miękko - idealnie na miękko. Mąż się przejął, odpalił internet, przeczytał co i jak i ze śpiewem na ustach popędził do kuchni, żeby jajko żonie przygotować. Minęły jakieś 2 i pół minuty i jajko było gotowe. W istocie, było idealnie na miękko, rozkosz dla podniebienia. Po posiłku udałam się do łazienki w celu umycia jej. Czynność ta zasępiła mnie nieco, bo jakoś tak rzuciło mi się w oczy, jakie nieziemskie ilości chemii człowiek w środowisko puszcza, chcąc mieć czyściutką łazienkę. Te wybielacze, wyżeracze, dezynfekcje, środki na rdzę, brud i plamy - wszystko szuuuu- zlatuje z wodą i pięknie się pieni w jakiejś rzece pewnie. No tak się zasępiłam.
Wyczyściwszy łazienkę i zatruwszy środowisko, udałam się na kolejny kubek kawy i chwilę kontemplacji. Za długo nie kontemplowałam, albowiem na sen nocny przeznaczyłam już tyle czasu, że dzień się krótszy mi zrobił na zegarze. W kuchni, której nie myłam z kolei, bo to rewir sprzątania mojego męża, zgodnie z zawartą onegdaj umową, usmażyłam naleśników ni mało ni dużo. Rodzinie smakowały, choć ja utrzymuję, że najlepsze naleśniki na świecie smaży moja siostra.

Po zjedzeniu naleśnika, może dwóch, pomyślałam, że czas na makijaże. Może spróbować dzisiaj zrobić taki amatorski tutorial, znaczy krok po kroku, co jak robiłam? Spytałam męża, czy gotów jest robić fotki mojemu oku na różnych etapach jego malowania. Mąż się zgodził, więc udałam się do łazienki, czystej i lśniącej, chemią pachnącej, żeby zdecydować, co sobie zrobić. Wiedziałam, że na pewno chcę spróbować grubszej kreski eyelinerem, a że mam fajny brązowy, to dopasowałam kolory cieni do tego brązu. Zaraz wam wszystko pokażę.

I jeszcze: jak edytowałam zdjęcia, to aż zakuły mnie w soczewki niedociągnięcia, krzywizny i pypeczki - przy komentowaniu mojego dzieła będę mówiła też o tym, co powinnam zrobić lepiej. I jeszcze jedna moja bolączka - jakość zdjęć. Niestety, nie mam w domu porządnych lamp, białej ściany, słońca za oknem i tak dalej. Kolory na zdjęciach wychodzą inaczej niż wyglądają w naturze, są mniej widoczne, mniej efektowne. Mimo wszystko zapraszam :)


Wybrałam cienie L'Oreala w kolorze S4 Tropical Tutu. Pomyślałam, że te dwa środkowe kolory, zieleń i przygaszony, łagodny pomarańcz, będą grały z brązowym. Tą paletkę mam od niedawna i tak naprawdę nie używałam jej jeszcze, więc nie wiedziałam, jak te kolory będą wyglądały na skórze i ze sobą.

Pod cienie nałożyłam bazę z Avonu w kolorze light beige. Jest fajna, kremowa, w kolorze neutralnym.
Następnie płaskim pędzelkiem nałożyłam prawie na całą powiekę pomarańcz. Nakładałam cień wklepując go w powiekę i bazę, uzyskując w ten sposób zdecydowanie bardziej widoczny kolor. Kiedy już skończyłam ten etap, wdzięcznym i śpiewnym głosem ryknęłam MYSTER, JUŻ!, na które to hasło przyszedł mój mąż z aparatem i strzelił mi fotkę prosto w oko.


W następnym kroku dokonałam dwóch zmian - po pierwsze zmieniłam pędzelek na mniejszy, bardziej precyzyjny, a po drugie zmieniłam kolor cienia na zielony. Moim planem było nałożyć ten cień na zewnętrzny kącik oka, wyciągając go na zewnątrz oraz w miejsce załamania się powieki, żeby przy otwarciu oka był widoczny na górze. MYSTER, JUŻ!

I od razu moja uwaga do samej siebie. Wyciągnięcie koloru mocno na zewnątrz oka jest moim zdaniem bardzo efektowne, ale trzeba to zrobić r ó w n o. Schodząc kolorem na dół z załamania powieki i idąc w górę znad linii rzęs powinnam uważać, żeby w miejscu spotkania się koloru było widać spotkanie dwóch prostych linii. Najlepiej robić to pędzelkiem płaskim, małym, sztywnym - takim pędzelkiem można rysować cieniami linie.

Już w tym momencie wiedziałam, że kolory nie do końca mi "leżą", wolę barwy ciemniejsze, mniej neonowe. Ale nic to, postanowiłam już skończyć, co zaczęłam.
Tym samym sztywnym pędzelkiem i tym samym kolorem zieleni nałożyłam cień na dolną powiekę, od zewnętrznego kącika do mniej więcej dwóch/trzecich jej długości. MYSTER!

Oj, tu jak widać partactwo przy zewnętrznym kąciku, cień nakładany teraz powinien pięknie połączyć się z tym trójkącikiem na zewnątrz oka, a nie tak chaotycznie się urywać. Następnym razem obiecuję poprawę :)

Teraz eyeliner. Wspominałam wcześniej, że kupiłam sobie brązowy eyeliner firmy Lovely, znowu tanio i znowu satysfakcjonująco. Powiem wam, że linię rysowałam pewną ręką kogoś, kto wie, że i tak dzisiaj nigdzie nie wychodzi. Chciałam, żeby kreska była grubsza, chciałam, żeby jaskółka była na zewnątrz i chciałam zrobić coś, co widziałam kiedyś gdzieś i bardzo mi się spodobało: taką podwojoną kreseczkę na zewnątrz oka. Rysowałam, pogrubiałam i poprawiałam. A kiedy już była gotowa, to zaczęłam tworzyć drugą na drugim oku i najgorsze w tym wszystkim jest to, że ta druga ma być taka sama, jak ta pierwsza. Tiaaaa... jako się jednak rzekło, do ludzi się dzisiaj nie wybierałam, więc ustalmy, że było znośnie. MYSTER, POZWÓL!
I tutaj. Zdecydowanie ta zieleń w zewnętrznym kąciku powinna jakoś współgrać z linią brązu. Albo równolegle do niej i pod nią iść ładną kreską, ale znikać pod nią, a nie tak w y s t a w a ć, jak tutaj :/ Ale musicie za to przyznać, że linia nie najgorsza, prawda?

Teraz po kolei było tak: na wodną linię oka na dole położyłam kreseczkę cielistą kredką do oczu. Następnie, uznawszy, że lepiej już nie kombinować, wytuszowałam rzęsy czarną mascarą. Tym razem męża wołać nie musiałam, gdyż w przebłysku geniuszu uznał, że prościej będzie, jak posiedzi sobie ze mną, miast biegać tak w tę i z powrotem.



Zaraz pokażę efekt końcowy. I od razu, żeby potem nie zakłócać odbioru powiem, że rzęsy wytuszowałam żałośnie. Nie pociągnęłam ich jak należy od początku do końca, zostawiając jakieś marginesy przy nasadzie rzęs, oczywiście rażąco jasne. Tego nie widać w lusterku przy malowaniu się, za to widać na zdjęciu jak na dłoni. Tak czy siak, miłego odbioru :)



Przestrogi? No cóż, malując rzęsy pamiętajcie, że mają swój początek i koniec, widać je z góry i z dołu - trzeba je porządnie tuszem oprawić. Pypeczki od tuszu - pewnie nie wszystkie tusze je zostawiają, ale są takie, które uwielbiają robić pieczątki szczególnie pod dolnym rzęsami i przy nasadzie górnych rzęs - wystarczy patyczek higieniczny, parę pociągnięć i już jest czysto. Rysowanie linii cieniem jest możliwe, jeśli używa się odpowiedniego pędzelka - i niechaj linie te będą jakoś zaplanowane. To chyba najważniejsze błędy, jakie popełniłam przy tym makijażu oczu.

Na koniec przedstawiam drużynę, bez której nic z tych rzeczy, które zobaczyłyście, nie byłoby możliwe. Poznajcie:

No i bez Mystera, oczywiście :)



Pozdrawiam serdecznie :)




sobota, 13 grudnia 2014

rozmyślania przy makijażu

oko: debiut eyelinera w brązowym kolorze

twarz: próba użycia gąbki do nakładania podkładu

usta: kolejna porażka pomadki za 135 zł

samopoczucie: ostatnie dni cyklu i wszystko jasne...


Od wczoraj mam nastrój "coś mnie gryzie". Pewnie po części dlatego, że jestem w takim, a nie innym dniu cyklu, po części  może dlatego, że szaro, buro i kostropato, po części pewnie dlatego, że noce jakieś takie ostatnio mam nie za fajne i zapewne przede wszystkim dlatego, że jestem jaka jestem.

Mhm, dzisiaj postawię na brąz, nie mam ochoty na kolory, poza tym wypróbuję przy okazji ten eyeliner brązowy Lovely. Może dzisiaj rozjaśnię sobie twarz tym korektorem L'Oreala, bo w sumie nie próbowałam go w ten sposób.

Ja to tak mam, że cieszyć się długo z czegoś nie umiem. Mam już jednak swoje lata, tyle tych radości utraconych przeżyłam, że nie chcę powtarzać znowu znanego mi scenariusza: załamie się, przestraszy, podda i odpuści. Dla świętego spokoju. Bo tak mnie wiecie od jakiegoś czasu gryzie, że piszę tutaj o rzeczach, na których się nie znam, tak, jakbym się znała. Po napisaniu ostatnich trzech postów o konturowaniu twarzy i po skonfrontowaniu tego jeszcze raz z filmikiem, który tam wstawiłam doszłam do wniosku, że sporo rzeczy opuściłam, sporo zinterpretowałam nieprawidłowo - słowem, mogłam wprowadzić kogoś w błąd.

Uch, nakładanie podkładu gąbką wcale mi się nie podoba. Dużo produktu wchodzi w gąbkę, muszę go użyć dużo więcej niż przy nakładaniu pędzlem. Poza tym mam wrażenie, że nie widać tego podkładu na mojej twarzy za dobrze. I niewygodna ta gąbka - jak ją trzymać: za ten koniec, może tą stroną... E, niewygodnie. I ręce mam całe upaćkane podkładem, a używanie pędzla to jednak praca czystą rączką :). Może to kwestia tej gąbki, kupiłam najtańszą i mam, co chciałam. Może ten "sponge" w istocie byłby dobrą inwestycją? Muszę poczytać o tym, kiedy lepiej używać gąbki, a kiedy pędzla..

No poczułam kaca. Poczułam się niemądra, że w taki temat się rzuciłam z niczym w głowie. I to właśnie taka moja standardowa myśl - coś robię i potem, z takiej czy innej przyczyny - czuję, że jestem w tym kiepska i jest mi źle. Tylko, że teraz postanowiłam rozegrać sprawę niestandardowo. Spróbować inaczej - skonfrontować tę emocję z rozumkiem. Ok - nie wiem wiele na temat makijażu. Ok, zainteresowałam się tematem bardzo, wlazłam w to z radochą dziecka, które widząc kolorki uśmiecha się szeroko i wyciąga rączki. I postanowiłam o tym pisać. Miałam z tego pociechę ogromną, dopóki nie pojawiła się myśl, że nie jestem w tym profesjonalna, że nie mam wiedzy i doświadczenia, jakie mają wszystkie wizażystki prowadzące vlogi czy blogi makijażowe. Dopóki nie pojawiła się myśl, że jestem GORSZA.

Dobra, jako tako ten podkład położyłam. Oczy pomaluję sobie tymi matowymi cieniami z Bell. TADAM, no całkiem, całkiem. Czas na eyeliner. Synu, teraz nic do mnie nie mów, bo muszę się skoncentrować. Mamusia ma tu w ręku takie coś, co może zrobić jej wielką krzywdę i zepsuć to, co dotychczas zrobiła. Mmmm, całkiem fajnie się ten tusz nakłada. Ziuuut, super - linia dosyć prosta, przyjemnie się rysuje. A tak się bałam tych eyelinerów... ten brązowy kolor trochę mógłby być ciemniejszy, bardziej czekoladowy.. Słabo go widać. Ale przyjemny, ciepły kolor, matowieje, jako napisali. O fuck, wyjechałam za bardzo! Mam nadzieję, że da się to usunąć wacikiem. Ufff, zeszło.. Elegancko, podoba mi się.

I co teraz - zgodzić się na to uczucie? Podążyć za nim? Niech ból brzucha wygra? NIE, postanowiłam być w kontrze. A co mi szkodzi? Czy coś stracę, próbując ożywić to przyjemne uczucie b a w i e n i a   s i ę? Przeanalizujmy: braki, dziury, niewiadome, białe plamy w mojej wiedzy na temat makijażu są bezsprzeczne. Jakie mam wobec tego wyjścia? MOGĘ:
- odpuścić sobie całe to blogowanie, nie robić sobie jaj z ludzi i nie bawić się tam, gdzie nie mam zaproszenia,
- uzupełnić swoją wiedzę na ten temat, jeśli naprawdę mnie to interesuje, są książki, miliony vlogów, może jest jakieś czasopismo tematyczne, są kursy,
- mimo niewiedzy dalej próbować robić to intuicyjnie, próbować, korygować, odkrywać i pisać o tym,
- robić powyższe bez blogowania.
I wiecie, co jest w tym wszystkim i najpiękniejsze i przerażające jednocześnie? To JA o tym decyduję, cokolwiek z tym zrobię, będzie to MOJA decyzja.

Dzisiaj na rzęsy nałożę sobie panią sporty - faaajny ten tusz. Co teraz? Acha, brwi - ciągle zapominam zrobić to wcześniej. Twarz sobie teraz wykonturujemy (przeklęte konturowanie...). Jak to było tu przy uchu? Trójkąt, tak - elegancko wyszczuplający trójkąt. Ale sobie tu machnęłam, pięknie, no pięknie - i kto tu o masce na twarzy pisał, hę? No, może być. Co na policzki damy? Różowe to nie, nałożę sobie ten mój ulubiony ostatnio essence - przepiękny kolor.

Ale taka spina może zepsuć człowiekowi zabawę... Postaram się to odzyskać, nie chcę odpuszczać,bo mnie ten temat ciekawi. Wczoraj zamówiłam sobie książkę o makijażu, ma całkiem dobre recenzje. Ale nie chcę, no naprawdę nie chcę zacząć podchodzić do tematu, jak do lekcji do odrobienia, jak do sprawdzianu. Zabraniam sobie. Pozwalam sobie bawić się makijażem. Bo MOGĘ.

No, chodź tu piękniutka, mój skarbie NAJDROŻSZY w moje kosmetyczce. Ale ci ten dzióbek się podłamał, zaraz pewnie pięknie złamiesz się na moich wargach, co? Tyle kasy, a ty ani skórek mi ładnie nie przykrywasz, anie równo nie pokrywasz ust. Chociaż kolor masz w porządku, choć jak znam życie, to jak wrócę z angielskiego, to zostaną po tobie zgliszcza.

Zatem, na koniec, oświadczenie: blog ten nigdy w założeniu nie miał być blogiem instruktażowym, miał mieć jedynie funkcję, że tak powiem, rozrywkową. Oczywiście autorka traktuje pisane tutaj treści poważnie, opiniuje produkty, które sama wypróbowała, wstawia zdjęcia, które zostały zrobione przez nią bądź przez jej bliskich. Wszystko jednak, co tutaj zapisuje jest jej subiektywnym zdaniem, odczuciem i jest przekazem tego, czego sama i jak się sama nauczyła. Błędów merytorycznych zapewne w tym blogu będzie od metra i trochę, dlatego warto sprawdzić słuszność bądź kompletność wywodów u innych źródeł. Na kartach tego bloga autorka realizuje swoje zainteresowanie z jednej strony sztuką makijażu, a z drugiej strony pragnienie pisania.


Uff, no ciekawe, jak to dalej ze mną będzie.

Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za uwagę :)


P.S. Pomadka za 135 zł nie zawiodła mnie i tym razem i.... zawiodła na całej linii ;)



czwartek, 11 grudnia 2014

na twarz, cz. 3

... czyli rzućmy na sprawę nieco światła

mój dzisiejszy makijaż: zwrócił pozytywną uwagę pewnych osób

mój dzisiejszy makijaż: nie był w sumie niczym szczególnym

a mimo to mój dzisiejszy makijaż sprawił, że spotkały mnie dzisiaj przyjemne chwile :)


Dzisiaj kończę mój trój-odcinkowy wywód literacki o konturowaniu twarzy. Poprzednio  było o krainie cienia na naszej twarzy, dzisiaj niech więc nastanie światło.

Światło, będąc przeciwnością cienia na twarzy, jest jednocześnie dopełnieniem owego. Będzie to Yang dla naszego Ying, równoważenie,  którym zapewnimy sobie całościowy fajny efekt na twarzy. Światło, inaczej niż cień, ma wyłonić optycznie pewne części naszej twarzy. Przypuszczam, że można by sobie darować tę część w makijażu, samo cieniowanie też zagra i spełni swoją rolę, ale uważam, że nie warto rezygnować z rozświetlenia. To właśnie światło (proszę nie mylić ze "świeceniem się") odświeża naszą cerę, daje jej młodzieńczy, wypoczęty wygląd. Osobiście jestem ZA światłem na twarzy.

Cerę rozświetlamy po tym, jak zostanie zafluidowana (grrrr. co za słowo mi tu wyszło...), zapudrowana i wyrzeźbiona cieniem. Rozświetlamy mniej więcej takie oto rejony twarzy:


Jeśli nałożylibyśmy to zdjęcie na to z postu poprzedniego, to uzyskamy całość konturowania. 

Twarz rozświetlamy produktami zdecydowanie jaśniejszymi od pudru, jakim pokryłyśmy całą twarz, te rejony mają się "odbijać" (z zastosowaniem zasady umiaru). Na rynku jest sporo produktów do rozświetlania - są w postaci sypkiej, sprasowanej (po prostu pudry), kremowej, często też korektory pod oczy mają właściwość rozświetlania. Każdy z nich ma inną ilość wat - w zależności od tego, czy lubicie wyraźny efekt czy tylko sugestię światła, możecie wybrać ten odpowiadający waszym potrzebom. Z mojego, małego jeszcze, doświadczenia wynika, że rozświetlacze w kolorze skóry mniej świecą (to znaczy odbijają się), niż te w kolorze niemal białym. Z tymi ostatnimi uważajcie - można sobie zrobić niefajny sylwestrowy wręcz look, jeśli nałożymy tego za dużo. Ja ostatnio kupiłam rozświetlacz essence (ma kremową konsystencję), biały niemal właśnie, i zanim położę go na twarz, to rozcieram go między palcami i delikatnie wklepuję w skórę - inaczej świeciłabym "długimi" i kierowcy z naprzeciwka migali by mi w złości, przeklinając kobietę za kierownicą ;). Z kolei rozświetlacz w kulkach, który posiadam, w ogóle nie zaspokaja moich potrzeb - ja jednak muszę widzieć to światło, a nie tylko mieć świadomość, że je tam i tam nałożyłam. Ale tak jak mówię - każda z nas wybiera to, co uważa dla siebie najlepsze i to co lubi - ja lubię rozświetlenie widzieć.

Co do narzędzi, to jego wybór zależy od postaci produktu. Te w pudrach potrzebują pędzla. Te w kremie mogą być aplikowane mniejszym pędzelkiem, gąbką na mokro lub, tak jak ja na przykład robię z moim essence - palcami. Byle z wyczuciem :)

Gdzie naświetlamy? Ano, jako widać na załączonym zdjęciu - to może tym razem od góry.

Macie na czole takie fajne dwie kreseczki pionowe, tuż nad brwiami? Nie, pewnie nie macie :).
No a ja mam, zmarchy te nie są już wcale zależne od moich emocji - kiedy marszczę czoło strapiona kłopotami i , gdy czoła nie marszczę. Ale nawet jeśli ich nie macie, to rozświetlajcie sobie ten trójkącik, stojący do góry nogami. Generalnie mam wrażenie, że dużo światła w okolicach oczu (plus ten błysk w naszym w oku) daje jakże pożądany efekt zmniejszenia ilości przypisywanych nam lat. Stąd też zaznaczone na zdjęciu trójkąty młodości pod oczami, o których pisałam w innym poście. Rozświetlamy te miejsca tylko i wyłącznie dla własnego dobra :D.
Zwężałyście nos, cieniując jego boki? To teraz zgrabnie go wydłużcie, wysmuklcie dając mu światełko wzdłuż kości idącej przez środek nosa. Nie od samej nasady i nie do samego czubeczka, ale tak przez środek jego środeczka.  
Bruzdom idącym od zewnętrznych kącików nosa ku zewnętrznym kącikom ust (proszę, nie mówcie, że ich też nie macie!) mówimy papa, wyciągając tam skórę światłem właśnie.
Jeszcze trochę światła nad ustami i na środku brody, żeby środek twarzy "wyszedł" nam na widok, boczne partie chowając przez to jeszcze bardziej (cudownie wyszczuplona twarz). 
W materiale, który oglądałam na YouTube prowadząca powiedziała, że nakładamy też światło na miejsce, które powstało między cieniem pod kością policzkową a cieniem na linii żuchwy. W sumie - myślę sobie, czemu nie. I tak też czynię. 

Do znudzenia będę wam przypominała i uczulała na to, aby wszelkie granice, które powstały teraz między światłem a cieniem nie były jak ów symbol Ying-Yang, tylko żeby łagodnie przechodziły jedno w drugie, dając w całości efekt przyjemnie wyglądającej cery. Ja, jak już nałożę brązer, rozświetlę twarz i nałożę róż na policzki (o różu innym, pewnie następnym razem), to całość omiatam jeszcze dużym, czystym pędzlem do pudru. Wtedy wszystko to, czego nie dojrzałam, nie zatarłam odpowiednio, jeszcze ma szansę być roztarte.  

I taka prośba przy okazji do tych, którzy widzą mnie od czasu do czasu: jeśli zauważycie na mojej twarzy efekt maski, sztuczności, to proszę - powiedzcie mi o tym. Szczerze.


Na koniec jeszcze obiecany filmik o konturowaniu - tak, żeby wszystko stało się jasne.



Pozdrawiam serdecznie :)

wtorek, 9 grudnia 2014

na twarz, cz. 2

... czyli o ściemnianiu

wiosna: dała o sobie dzisiaj trochę przypomnieć, podgrzewając atmosferę przepięknym słońcem

lato: drzemie sobie we mnie i czeka na pobudkę, oj czeka...

jesień: niby jeszcze jest...

zima: kto musiał wcześnie do pracy dzisiaj jechać własnym samochodem, ten pewnie skrobał...


Zgodnie z obietnicą, dzisiaj ciąg dalszy o tuningowaniu twarzy. Poprzednim razem przygotowałyśmy sobie twarz, że tak powiem, podkładowo - jest nawilżona, zaklepana i wypudrowana. Teraz czas na wielkie przyciemnianie, czyli tak zwane konturowanie twarzy.
Zawsze dziwiło mnie, gdy ktoś mówił, że trzeba twarzy nadać trójwymiar. Bo czyż nasza twarz nie jest już trójwymiarowa? Ma wystający nos, można ją obejrzeć od przodu, bokiem, z góry i od dołu. Można nawet z główki dostać, co czyni naszą twarz boleśnie wprawdzie, ale nad wyraz trójwymiarową.
Z czasem, kiedy zaczęłam wgłębiać się nieco w tajniki makijażu, zrozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi, Otóż, nasza twarz po wszystkich tych zabiegach, które wykonałyśmy w części pierwszej, traci wszelkie swoje naturalne załamania, wgłębienia i wypukłości. To znaczy nie traci ich dosłownie, one wciąż tam są - traci je optycznie, przybierając jednakowy wszędzie kolor, kolor podkładu. Wiadomym jest natomiast, że fragmenty wypukłe na przykład pokrywają nieco cieniem te znajdujące się w głębi. I w przywróceniu, optycznie oczywiście, tych wszystkich naturalnych nierówności na twarzy, kryje się tajemnica i potrzeba konturowania twarzy.
Twarz konturujemy cieniem i światłem. I żeby za dużo nie gadać za jednym razem, teraz opowiem o nakładaniu cienia, a w następnym wejściu poświecimy nieco licami :)

Bardzo schematycznie miejsca zaciemnienia przedstawia zdjęcie poniżej. Niestety, chcąc być autorską od początku do końca, nie użyłam gotowego zdjęcia z internetu, używszy własnego, za co
z góry przepraszam. Skupcie się proszę na cieniu :)



Starałam się, aby pomazanie zdjęcia było jak najbardziej czytelne, ale zdaję sobie sprawę, że nie ma to jak obejrzeć to sobie na filmie albo na żywo. Może na koniec tej serii wstawię wam linka do czytelnego filmiku o konturowaniu twarzy, a teraz postaram się, aby słowo podołało zadaniu.

Ok. Konturowanie przyciemniające ma - po pierwsze - za zadanie przywrócenie naszej twarzy naturalnych wgłębień, a po drugie cudowne skorygowanie jej wyglądu tak, aby bliżej mu było do naszego ideału (że każda z nas ideał ma inny, nie podlega dyskusji). Generalna zasad jest taka, że ciemniejszym kolorem ukrywamy wszystko to, czego nie chcemy pokazywać zbyt nachalnie i nadajemy twarzy upragniony kształt (podobno ideałem ogólnie przyjętym jest kształt owalny, ale to już jak kto woli).
Konturowanie, nazywajmy je dla naszych potrzeb ciemnym, wykonujemy pudrami brązującymi bądź po prostu ciemniejszymi od tego, którym pudrujemy całą twarz. 

Barw i odcieni mamy tutaj dużo, jest więc w czym szukać i w czym błądzić, niestety.
Polecam prostą zasadę BEZ PRZESADY. Nie za brązowo, błagam. Niech będzie to kolor z gamy, której używamy na całą twarz, o ton np. ciemniejszy. Są też fajne pudry do konturowania, które nie mają stricte brązowego koloru, ich barwa jest taka brązowo - szara, "cieniowata" jakby. Mam nadzieję, że rozumiecie, co mam na myśli. Chodzi o to, żeby nasze cienie absolutnie nie wyglądały sztucznie, żeby w ogóle nie sugerowały, że nałożyłyście je specjalnie. Cieniowanie ma wyglądać naturalnie - ot i cała sztuka nakładania ciemniejszego koloru :)

Pędzel, moje drogie - musicie mieć  do tego pędzel. No, chyba, że cieniujecie za pomocą podkładu, bo tak też można. Musicie mieć wtedy podkłady o dwóch odcieniach - jasny i ciemny - i każdy nakładać w odpowiednie miejsca. Wtedy, na upartego, można nakładać cienie palcami. Osobiście z całego serca polecam jednak pędzlowanie.



Ok. przejdźmy zatem do dzieła. Kolejność przedstawionego przeze mnie cieniowania nie ma w sumie znaczenia, napiszę to tak, jak ja to robię.

Cieniowanie zaczynam od kości policzkowych - chcę je uwypuklić. Aby to się zadziało, nakładam brązer pod te kości właśnie. Jak znaleźć  to miejsce? Można zrobić dzióbek z ust i wtedy pokażą się na naszej twarzy dwie, symetryczne linie - jakby od uszu (mniej więcej) do ust. I właśnie tą linię zaciemniamy. Od ucha do mniej więcej linii, która przecina się z linią (wyobrażoną) idącą od źrenicy oka (nie do samych ust!). Inna metodą znalezienia miejsca, to właśnie trzymanie się tej linii ucho (jego górna część) - usta. Patrzymy wtedy na lustro bokiem z lekka i jedziemy: od początku ucha, po linii prowadzącej do ust, do właśnie tego miejsca, gdzie jest linia krzyżująca się z linią idącą od naszej źrenicy (ufff, skomplikowane to do wytłumaczenia...).

Ważna zasada, dotycząca całego cieniowania i rozświetlania. Nie nakładamy na twarz krech z pudru, to nie ma być ślad pędzla na twarzy. Całość musi być ze sobą połączona naturalnym efektem przechodzenia jedno w drugie. Brązer musi łączyć się z jasnym pudrem, który mamy na twarzy, trzeba go pędzlem rozprowadzić, rozmiziać, poprzecierać granice przejścia. NATURALNY LOOK, pamiętajcie!

Dobrze. Po wycieniowaniu kości policzkowych przechodzę niżej, do linii żuchwy. Tę kość łatwo wyczujecie, cieniujecie ją pędzlem od ucha, mijacie "wzniesienie" tej kości i tu kończycie, ciągnąc cieniowanie w dół, do szyi (STOP twarzom - maskom!). Ma to być jakby cień schodzący od linii żuchwy do szyi. Jeśli ktoś ma tak jak ja i nienawidzi (bądź nie toleruje czy nie lubi) swojego podbródka (no dobrze, nie bójmy się tego słowa - drugiej brody), to może go sobie nieco zmodyfikować też poprzez zaciemnienie. Tuż pod brodą, nieco dalej (głębiej), niż miało to miejsce przy kości żuchwy. I oczywiście, ciągniemy do szyi.

Można też (ja tak robię) zaciemnić troszeczkę linie biegnące od ust do końca brody (delikatnie, nie nachalnie), rysując w ten sposób szczuplutką bródkę :).

Dół twarzy mamy mniej więcej załatwiony, idziemy wyżej. Nos. Och, ty mój nosie, urosło się, co? Trudno, operacji nosa nie planuję, bo gdybym miała dość pieniędzy, to z pewnością wycięłabym sobie drugi podbródek ;). To co z tym nosem? A to zależy, co do niego macie. Jeśli jest za szeroki (jak u mnie), to przyciemniamy jego boki (całe, zacięrając kontur przyciemniania tam, gdzie kończą się jego boki, pod kącikiem wewnętrznym oka). Jeśli jest za długi, można go skrócić zaciemniając jego czubek. Zasad jest prosta, trudniej wykonać: zaciemniamy to, co chcemy schować. Najlepiej ćwiczyć, spróbować i zobaczyć, kiedy efekt jest według nas najlepszy.

Teraz czoło. I znowu - zależy jakiego czoła jesteście posiadaczkami. Aby przybliżyć kształt twarzy do owego owalu idealnego, zaciemnić należy boki czoła. Od nasady włosów, do mniej więcej 1/3 jego szerokości. Nie ciągnijcie ciemni za bardzo na dół, na skronie - wierzchołek trójkąta młodości ma być nienaruszony (jasny). Jeśli uważacie, że macie za wysokie czoło, to cieniujecie wtedy przez całą szerokość czoła przy nasadzie włosów. Środek czoła (trójkąt o podstawie nad zakończeniami wewnętrznymi brwi) zostawiamy, będziemy ten kawałek rozświetlać w następnym poście.

I to mniej więcej wszystko. Pewnie to, co napisałam brzmi jak bełkot jakiś - ja raczej wstawię wam filmik w trzeciej części, wszystko wtedy łatwiej przetrawić :D

Powtórzę jeszcze najważniejsze według mnie zasady:
1. zaciemniamy to, co chcemy schować, zagłębić,
2. przesada w ciemności koloru absolutnie nie wskazana - im naturalniej tym lepiej, (to nie jest "opalanie" twarzy)
3. wszelkie granice ciemnego koloru rozcieramy, żeby łagodnie, a nie ostrymi krawędziami, łączyły się z jasnym podkładem i pudrem.

Już mi się ściemnia przed oczami normalnie, pisanie o konturowaniu to niezła wprawka dla "tekściarza" :)

Pozdrawiam serdecznie :)