środa, 3 grudnia 2014

moje exclusive - ciało

po raz pierwszy: podczas robienia zdjęć makijażu oka zaczęłam pstrykać sobie selfie aparatem fotograficznym i, jeśli wyłączę myślenie i drobiazgową analizę, to zabawę miałam fajną

po raz drugi w tym tygodniu piekłam ziemniaki w piekarniku i tym razem ich nie spaliłam (bo poprzednio i owszem, na wiórek, a mojemu synowi i tak smakowały)

po raz setny chyba: pomalowałam dzisiaj oczy brązowymi cieniami Avonu, trochę podrasowując efekt brązową kredką i jest ok.


Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, jak drogie mogą być kosmetyki. Ja nieco wkroczyłam nawet w ten świat kupując onegdaj pomadkę do ust za 135 zł. Teraz, kiedy oglądam sobie na YouTube różne filmiki makijażowe, testy produktów, rady i porady, to przy okazji poznaję marki, o istnieniu których wcześniej nie miałam zielonego pojęcia. A ja mam tak, że jak usłyszę na przykład nazwę MAC, to natychmiast otwieram nową kartę w przeglądarce i szukam, cóż to za firma, jaką ma ofertę i jakie ma... CENY. Boże, jakież ona ma CENY!! Owszem, jakościowo podobno wymiata niejedną markę, ale te CENY?! Owszem, marzy mi się, żeby sobie zamówić jeden z 100 odcieni różu tej firmy, które to róże podobno są wieczne, bo wyczerpać nie sposób, ale ZA TYLE?? Za tyle to ja będę miała 10 róży innych, tańszych matek. Ja wiem, że prestiż, że jakość, że marka, ale no jakoś nie może mi się w głowie zmieścić, że ktoś ot tak, chodzi sobie do Douglasa czy Sephory, pyk pyk pyk - wkłada do koszyka mascarę, puder i jakieś cienie, bo się właśnie skończyły i płaci krocie bez mrugnięcia okiem. No nie mogę. Bo nawet jeśli mam super kasę na stanie, taką wiecie, że mogę zaszaleć, kupić, co mi się podoba, to i tak nie widzę dużej różnicy w noszeniu na oku cieni za 100 zł i tych za 15 zł. No serio. Zwłaszcza, że moja pomadka za 135 zł wypada blado, oj blado przy innych, za które zapłaciłam jakieś 20 zł. No cóż, może mówię tak, bo nigdy nie miała pudru MACA i nie wiem, co tracę. Może.

W każdym bądź razie nie moja sprawa kto gdzie kupuje, prawda? Myślę jednak, że bez względu na to, ile płacimy za nasze kosmetyki, to na pewno każda z nas ma u siebie swoje ulubione, takie, do których chętnie wraca. A o to przecież chodzi w tym wszystkim, prawda? O przyjemność.

Otwieram oto serię moje exclusive, gdzie od czasu do czasu będę przedstawiała produkty, które dla mnie w swojej działce są z najwyższej półki, bez względu na to, ile kosztują.

Dzisiaj ciało.



Ja i moja rodzina w swoim domostwie mamy wannę. Wiem, że generalnie, ekonomicznie i ekologicznie wypada ona gorzej w porównaniu z prysznicem, no ale mamy ją i na razie nie zamierzamy tego zmieniać. W upały, kiedy człowiek pragnie wody, zdecydowanie wolałabym mieć prysznic - to uczucie odświeżenia i ochłodzenia jest pod strumieniami wody zdecydowanie in plus. Ale teraz, kiedy zimno, ciemno i dzień krótki stawiam na wannę. A tam, pod ręką, ot na jej wyciągniecie stoją dwa moje ulubione produkty. Jeden z nich znam od dawna - to kremowy żel pod prysznic Ziarna kawy z Brazylii firmy Yves Rocher. Moja kochana siostra dba ciągle, żeby od czasu do czasu trafiał on do mojej łazienki. No uwielbiam - zapach kawy, mniam, aromatyczny, przyjemny, mleczny, ale nie za mleczny, taki, że kawa jest wyczuwalna na pierwszy niuch. Mmmm, sama przyjemność. Tuż obok stoi mała, niepozorna plastikowa buteleczka - to peeling do ciała Tutti Frutti, ten akurat o zapachu jeżyna&malina. Moje odkrycie! Kupiłam w Tesco za jakieś 3 zł chyba, myśląc, że jakby co, to wiele nie stracę. A nie straciłam ani grosika z tej kwoty. Peeling jest w sam raz - nie za gęsty (takie peelingi trudno rozsmarować na całej skórze, szybko się kończą), ani nie za rzadki (w których efekt peelingu jest żaden). Ten naprawdę masuje porządnie skórę, czujesz jego drobinki wyraźnie, a jednocześnie bosko rozsmarowuje się na skórze, nie tracąc nic ze swojej, pożądanej w tym przypadku, szorstkości. Polecam.
Po kąpieli lubię posmarować sobie stopy kremem Dry Skin Recovery Scholla. Zapach? Mmmmm.... Konsystencja? Mmmmmm.... Pozostawia na stopach tłustość? Nie. Działa? A czy to ważne, kiedy jest tak przyjemny w aplikacji? :)
Od czasu do czasu lubię nałożyć na twarz maseczkę. Wypróbowałam już ich sporo i chyba zostanę przy Ziaji. Lubię w nich to, że trzeba je zmyć po określonym czasie. Nie znoszę maseczek, których nadmiar należy wklepać lub usunąć za pomocą wacika. Brrrrr. Ilość jaka zostaje na twarzy jest z reguły za duża, żeby dało się ją wklepać, a po usunięciu wacikiem mam uczucie, jakby resztki maseczki na twarzy zatykały mi pory i bardziej szkodziły niż służyły. Lubię maseczkę zmyć, wodą, porządnie, do czysta. A z maseczkami Ziaji tak właśnie się robi, skóra pozostaje fajna w dotyku, nie ściąga się, jest gładka i przyjemna. Ja tak lubię.
Czerwonego kremu do rąk Garniera używam od lat. Zdradzałam go od czasu do czasu z tańszymi, ale zawsze wracałam z podkulonym ogonem i wysuszoną skórą na dłoniach. A on zza każdym razem wiernie mi pomagał. Teraz jestem za stara i za mądra na zdrady, trzymam się jednego kremu i z taką stabilizacją dobrze jest i mnie i moim dłoniom.

Na koniec coś trochę spoza obszaru ciała, ale chyba tylko pozornie. Drogie Panie, poznajcie świeczkę zapachową. Dla mnie jest to niezbędny towarzysz w jesienne i zimowe dni i wieczory. Wiosną i latem trochę zapominam, bo przyroda pachnie sama z siebie, ale teraz? Bezwzględnie potrzebna. Kupuję różne, najbardziej lubię te z Ikei, bo naprawdę pachną. Wściekam się, gdy świeczka, która miała być zapachowa jest taką tylko na wierzchu, a pod spodem ukrywa szelma zwykły, ledwie wyczuwalny wosk. Jak już taką raz namierzę, omijam szerokim łukiem. Obecnie palę świeczkę glade by brise o zapachu japoński ogród - znalazłam ją w Rossmannie i powiem wam, że pachnie przepięknie, pachnie cały czas i.... pachnie. Po prostu. Od razu i kąpiel przyjemniejsza, oczekiwanie na zmycie maseczki przyjemniejsze, smarowanie stóp przyjemniejsze i pisanie bloga też przyjemniejsze :)

Pozdrawiam serdecznie :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz