środa, 27 stycznia 2016

"lustereczka..." ciąg dalszy

Niby nie obiecywałam, bo nie obiecywałam, że będzie druga część o "robieniu" twarzy. Wspominałam jedynie, że może taka część powstanie. No i wygląda na to, że powstanie. Będzie o wiele krótsza od pierwszej, bo jest to takie końcowe wymuskanie, postawienie kropki nad "i".

Poprzedni post, o - TEN - skończyłam w momencie, kiedy twarz była przygotowana i zabierałam się do malowania oczu. Ten post rozpoczyna się nieco później, albowiem oczy mamy już zrobione. Cienie są na miejscu, rzęsy - uprzednio podkręcone zalotką - wytuszowane. I w sumie już na tym etapie nie jest źle. Cera wygląda dobrze, oko wygląda dobrze - słowem wygląda się dobrze. Szkopuł jednak w tym, że można wyglądać LEPIEJ. A jeśli można, to czemu by nie? Cóż to nam szkodzi?

Pozwólcie, że opowiem wam, jak ja to robię.





Po pierwsze, po drugie i po trzecie nie wyobrażam sobie dokonania tych wszystkich malowideł na mojej twarzy bez pędzli. Wierzcie mi - pracowanie pędzlami z produkatmi w kamieniu jest nie tylko konieczne, ale i o wiele przyjemniejsze, niż robienie tego palcami (brrrr....!). Wybór pędzla zostawiam wam - ja też sobie co jakiś czas próbuję nowych kształtów i za każdym razem sprawia mi to podejrzanie wielką frajdę ;)














A teraz do rzeczy:


Po odłożeniu tuszu do rzęs chwytam po bronzer. 

Dygresja: istnieje pewna wątliwość natury ortograficznej. Spotkałam się z używaniem formy "brONzer" w przypadku opisywania kosmetyku do konturowania twarzy. Nie mam pojęcia, czy prawidłową formą jest brĄzer - od koloru niewątpliwie brązowego, czy też raczej brONzer, pochodzącą zapewne od angielskiego bronze. W związku z powyższą wątpliwością, której nie mam póki co gdzie rozwiać, wybieram formę ON, gdyż ponieważ wizualnie bardziej mi się podoba. 
P.S. Będę wdzięczna ze wszelkie uwagi czy wyjaśnienia w temacie. 

Odczuwam przymus wewnętrzny, co by twarz konturować. Chwytam za odpowiedni bronzer jedną ręką, drugą ręką sięgam po pędzelek i bez zastanowienia biorę się do pracy. Ciemny cień pod kośćmi (tym razem sprawdziłam :)) policzkowymi, przyciemnam boki czoła i linię przy włosach, wyostrzam miękkie rysy nakładając kosmetyk na linii żuchwy i zaklinam drugą brodę by zniknęła, malując na niej pędzelkiem. Przyciemniam też boki nosa i skrzydełka tegoż, co by tak po oczach jasnością nie dawał. 
Jeśli nadal, kobiety moje drogie, jakimś cudem nie posiadacie żadnego bronzera, to czem prędzej spieszcie do najbliższej Natury i kupcie sobie MATT BRONZING & CONTOURING POWDER firmy KOBO. Są dwa kolory do wyboru: ciemniejszy (ten, który ja mam: 311 nubian desert) i jaśniejszy. Każdy z nich jest piękny, chłodny, matowy i kosztuje 19,99 - jeśli akurat nie ma promocji. To jest naprawdę niewiele jak na tak dobry kosmetyk. Polecam. Mam też zestaw z Inglota (razem z jasnym pudrem), ale to rozwiązanie jest o wiele droższe i wcale, wcale w niczym nie lepsze.

Teraz rusz się po róż!


Ilość kolorów dostępna na rynku jest chyba nieograniczona. Pododnie ceny, formuły, wykończenia - co tylko dusza zapragnie. Wystarczy iść na łowy, oglądać i brać te kolory, które chwytają za serce. Ja mam kilka, używam zamiennie, w zależności od humoru, kolorów na oczach czy niezależnie od czegokolwiek. Podobno zasada jest taka, że róż powinien grać z kolorem pomadki - nie wiem, być może. Ne trzymam się jednak tej zasady i w żadem sposób nie wpływa to ujemnie na moje samopoczucie. Gdzie nakładam róż? Staram się tam, gdzie wystąpiłby naturalny rumieniec na mojej twarzy, gdyby wystąpił. Różne są metody, np: na wesoło (uśmiechnij się i nałóż róż na miejsca, które w uśmiechu się uwypukliły) czy na linijkę (nakładaj na kości policzkowe nie przekraczając linii przeprowadzonej niby od tęczówki oka w dół). Staram się słuchać wszystkich tych rad, róż nakładam lekką ręką, nie tworzę nim plamy kolistej tylko wyciągam rozcierając na boki twarzy. Nie konturuję nim twarzy, bo nie do tego on służy - dodaję tylko cerze fajnego, odświeżającego kolorytu. Polecam róże, fajnie robią twarzy.

Teraz świecidełko.


Moda na rozświetlanie twarzy zawitała w świecie makijażu na dobre i nic nie wskazuje na to, aby ten trend miał się skończyć w najbliższym czasie. Wszyscy się "naświetlają" szaleńczo. Ja troszku też. Mam dwa rozświetlacze, ale właściwie używam jednego. Jest to face luminator powder z mySecret (też z Natury i też musicie go mieć!). Ma przepiękny, ciepły kolor, nie jest nachalny i zdaje się, że jest nie do zdarcia. Rozświetlacz nakładam na szczyty kości policzkowych (nieco wyżej niż róż, łączę te dwa kosmetyki na twarzy, żeby przejście było delikatne) oraz na łuk kupidyna (szczyt górnej wargi) - dzięki temu usta wydają się bardziej wydatne. Takie tam...

Do tej pory było na sucho, czas nieco to wszystko czymś skropić. Zachęcona opiniami na YouTube kupiłam sobie Makeup Fixer z Inglota. Używałam też fixera z Avonu - równie dobry, a o wiele tańszy. "Fixery" (czyli produkty do utrwalania makijażu) z prawdziwego zdarzenia mają za zadanie utrwalić makijaż i zachować go w niezmienionej prezencji przez np. całe weselicho. Takie profesjonalne płyny tworzą na twarzy skorupę - coś na zasadzie lakieru do włosów: kask wprawdzie masz, ale nie ruszy się żaden włosek na głowie. Fixery, których ja używam, nosi się  zupełnie inaczej. Fajnie scalają wszystkie warstwy makijażu na twarzy, zabierają pudrowe, suche wykończenie dając w zamian uczucie nawilżenia i wygląd świeżej skóry. Zero ściągnięcia, zero lakieru, ale też i brak aż takiego utrwalenia. Coś za coś.
Na koniec czas podkreślić usta. Bierz, co chcesz: pomadki (matowe, satynowe, perłowe), błyszczyki, farbki, kredki, tinty - teraz produkty do ust są w tak wielu wersjach, że można dostać zawrotu głowy.
Kolor pomadki wybieram taki, żeby się mi mniej więcej komponował z całością. Staram też trzymać się zasady, że przy mocnym makijażu oczu usta podkreślam delikatnie i odwrotnie. I to w sumie działa. Warto też odkryć w jakich tonacjach - zimnych czy ciepłych - jest wam dobrze, zaoszczędzicie sobie niepotrzebnych zakupów. 



Teraz tylko mały przeczes, sprawdzenie, czy na powiekach tusz do rzęs się nie odbił i można ruszać w świat.


Pozdrawiam serdecznie i do następnego! :)


sobota, 23 stycznia 2016

lustereczko, powiedz przecie....

No cóż, piękna to ja od razu nie jestem. W sumie -  w ogóle nie jestem, choć się staram. A że staraniem tym się jaram, to nawet jeśli piękna nie jestem, to czuję się całkiem w pobliżu.... Ale tylko jeśli się postaram. Wiadomo, na wszystko wpływu nie mamy i nic na to nie poradzimy. Na kształt nosa na przykład wpływ mamy tylko wtedy, jeśli zapłacimy panu sporą sumkę, żeby nam nos połamał i na nowo złożył, żeby był jak nowy. Ale tak w ogóle, jakby tak sprawę rozpatrzyć z punktu widzenia natury, to na kształt nosa wpływu nie mamy. I teraz wyjścia są przynajmniej dwa: ALBO w przekonaniu, że i tak już lepiej z tym czy owym nie będzie, chodzić ze wzrokiem wbitym w podłogę, nie rzucać się w oczy i skazać siebie na życie w przekonaniu, że jest się straszliwie nieatrakcyjnym ALBO pogodzić się z tym, co jest, wziąć takie, jakie nam przypadło w udziale i ewentualnie troche się postarać. I tak: ja biorę i owszem (mhm, doszłam do tego po jakichś.... 30 latach męczarni?), ale w staraniach ustawać nie zamierzam. Póki sił mi starczy.

Tak się jakoś składa, że ten blog w głównej mierze jest blogiem o oczach malowanych. Czyn ten nie jest zamierzony (choć nazwa może mylić), ot, po prostu makijaż oczu wydaje się tym, w czym najłatwiej podziałać, pozmieniać i pokazać. Nie chcę jednak, aby szanowne i szacowne i bardzo przeze mnie doceniane grono czytelników (pozdrawiam, pozdrawiam, cmok, cmok cmok!) myślało, że w makijażu tylko o oczy chodzi. O nie. Powiem więcej - moim zdaniem w makijażu o oczy chodzi tylko w jakichś, ja wiem....., 30 - 40 procentach. Jeśli ktoś zapytałby mnie, o co moim zdaniem chodzi w makijażu najbardziej, to odpowiedziałabym, że wygląd cery.
Proponuję prostą wizualizację. Wyobraźcie sobie twarz kobiety z pięknie pomalowanymi oczami, profesjonalnie roztarymi cieniami i kreską, jak spod igły, za to z twarzą pokrytą tylko kremem. Macie to? Świetnie. I obraz drugi - kobieta z oczami niepomalowanymi, za to z cerą pięknie wyrównaną podkładem, wymodelowaną chłodnym brązem, zaróżowiaoną odrobiną kosmetyku na kościach policzkowych. Jest? Jest. Na którą stylizację stawiacie zostanie dla mnie tajemnicą (choć z wielką przyjemnoścą poczytam w komentarzach o waszych preferencjach), ja natomiast z całą pewnoścą i odpowiedzialnością wybieram twarz z obrazka numer 2.

Dzisiaj zatem będzie o tym, co robię ZANIM się do oczu zabiorę. W planach mam część drugą, o tym, co robię po oczu pomalowaniu, ale niczego nie obiecuję.
Zatem - co i za pomocą jakich aktualnie kosmetyków, dzieje się PRZED.

Zanim wkroczę z jakimikolwiek kolorowymi kosmetykami w obszar mojej twarzy, przygotowuję ją najlepiej jak potrafię. Odświeżam po nocy, nawilżam skórę pod oczami (cały cas poszukuję kremu idealnego) i resztę cery (innym kremem ma się rozumieć). Jeśli mam trochę czasu, to daję go kremowi jednemu i drugiemu, żeby wchłonęły w skórę i odwaliły swoją robotę. Następnie nakładam na twarz bazę.


Nie, nie - niech was nie zmyli ten balsam po goleniu. Nie golę, się, to nie tak, jak myślicie... To znaczy golę się tam, gdzie cywilizacja przykazała golić się kobietom, ale nie golę się na twarzy, jak mężczyzna. Yyyy, to znaczy nic nie szkodzi jeśli, będąc kobietą musisz golić się na twarzy, nie miałam na myśli nic złośliwego.... Yyyy. NO kurczę - chodzi mi o to, że ten balsam (dokładnie TEN: Nivea Men, Balsam po goleniu dla cery wrażliwej) pozostawia na skórze lepką warstwę, która świetnie trzyma podkład na miejscu przez bardzo długi czas. Nie ja to wymyśliłam - mówi o tym cały makijażowy YouTube, a wynalazła to vlogerka Nikkie Tuturials. Musiałam sprawdzić - działa. Niestety mam podejrzenia, że mnie z lekka zapycha, więc na razie go odłożyłam - jak cera dojdzie do siebie, to sprawdzę jeszcze raz. Póki co używam Lasting Finish Primer z Rimmela. Co do działania przedłużającego trwałość makijażu  nie mam zdania, natomiast produkt ten fajnie wyrównuje pory na skórze i nie jest w dotyku taki silikonowy - mogę sobie wmawiać, że skóra pod nim nadal oddycha ;). Jest ok.



Teraz czas na podkład. Tu historia jest dłuuuuga i nadal nie dobiegła końca, choć zdaje się być blisko. Chodzi o wybór podkładu. Mogłabym długo wam tutaj marudzić, narzekać, wymieniać produkty różnych marek. Daruję wam jednak i zmieszczę się w jednym stwierdzeniu: każdy z nich był albo za różowy (jeśli był jasny) albo za ciemny (jeśli miał tony żółte). Ja już właściwie jestem pewna, że mam cerę ciepłą, z tonami żółci i oliwki, za to raczej jasną. Firmy sprzedające w polskich drogeriach takich cer nie przewidują wśród swoich klientek (co dziwne, bo na bank nie jestem jedyna, wręcz przeciwnie), więc musiałam udać się na zakupy do Ladymakep, sklepu już przeze mnie sprawdzonego. Wahałam się dłuuugo, bo i cena wybrańca nie była niska i kolor kupowany na czuja... Zrobiłam to jednak i nie żałuję. Oto mój podkład:


Jest to Make-Up Atelier Paris - Haute Definition ANTI-A GING - podkład nawilżający przeciw oznakom starzenia. Co mnie podkusiło? Po pierwsze opinie o tym produkcie - zarówno na YouTube, jak i wśród klientek sklepu. Po drugie wybór kolorów - oznaczenia rozróżniają kolory z domieszką kolory żółtego - ciepłe ("Y"), kolory oliwkowe z szarością - chłodne ("NB"), tonacje mieszane ("B") oraz kolory z domieszką różu ("A"). Po trzecie nie było mi potrzebne, bo po tylu poszukiwaniach byłam gotowa wydać te 120 zł (tak, wiem...). I wiecie co? Jestem gotowa nadal je wydawać. Podkład jest super. Pięknie, delikatnie pachnie, rozprowadza się jak bajka, naprawdę ma tonację żółtą i przy tym jasną (mój kolor to 2Y). Wytrzymał balik karnawałowy w mojej szkole, kiedy to pot lał się ze mnie litrami, a on został na miejscu! Naprawdę! I po dniu w pracy mój nos nie jest czerwony, jak w przypadku innych podkładów, kiedy to wycieranie nosa rujnuje cały mój urok. Słowem - nie żałuję ani jednej złotówki wydanej na ten produkt. Zainteresowanych odsyłam na stronę sklepu, o TUTAJ.
Podkład nakładam oczywiście pędzlem.

Teraz czas na okolice oczu i korektor.


Czemu dwa? Ano dlatego, że ten z prawej, EYE LUMINIZER firmy Max Factor, jest świetny do wyrównania koloru skóry pod oczami bez jednoczesnego jej załadowania zbyt gęstym produktem. Jest delikatny, lekki, nawilżający i pachnie nieziemsko. To opakowanie wystarczy mi chyba na wieki wieków.

Ten drugi, Free Skin, korektor pod oczy żółty firmy Delia, uwielbiam za jego kolor. Super rozjaśnia obszary pod oczami (ale nie bezpośrednio pod nimi, nieco niżej), wzdłuż boków nosa, środek czoła. Producent napisał, że jest on przeznaczony na skórę pod oczami, jednak moim zdaniem jest na to za gęsty, ciężki, wchodzi w załamania skóry i po jakimś czasie wygląda nieładnie. Natomiast w roli rozświetlacza skóry - idealny.








Kiedy nałożę podkład i korektor pod oczy, wszystko utrwalam pudrem. W poszukiwaniu tego jedynego zdecydowałam się na puder Maybelline Affinitone w kolorze 03 Light Sand Beige. Nie matowi nachalnie, jest delikatny - w porządku.








Teraz pozostają mi tylko brwi i baza na powieki. W jednym i drugim przypadku najczęściej korzystam z kosmetyków Maybelline Color Tattoo 24hr.




Kolor 40 Permanent Taupe jest idealny jako produkt do podkreślenia brwi, jeśli ma się kolor brwi zbliżony do moich. Natomiast jeśli chodzi o bazę pod cienie, to za każdym razem sięgam po kolor Creme De Nude 93. Obydwa produkty są długotrwałe, nie straszne im deszcze, wiatry i łzy. Wytrzymają wszystko. Bazę pod cienie można spokojnie nakładać palcem, natomiast brwi podkreślam nakładając odrobinę Color Tattoo na mały pędzelek skośny - póki co nie znalazłam do tej roboty pędzelka lepszego niż Hakuro H85.

Nie zapominam jeszcze o zagruntowaniu bazy na powiekach (przypudrowuję pudrem lub jasnym, matowym cieniem) i biorę się za malowanie oczu.




Taka oto historia :)

Pozdrawiam was serdecznie i do następnego :)




sobota, 2 stycznia 2016

pedagogicznie

Drugi dzień roku 2016. Cudem jakimś wczoraj spadł śnieg - znaczy zima jeszcze zimą być potrafi, a nasze dzieci może zapamiętają, jak wygląda śnieg. No właśnie - dzieci... A właściwie jedno w moim przypadku. Melduję posłusznie, że syn mój był dzisiaj z rodzicami na dworze, nie gnił cały dzień przed jakimkolwiek monitorem. Jako odpowiedzialni i dojrzali rodzice zadbaliśmy o prawidłowy rozwój fizyczny i społeczny naszego dziewięciolatka.

Od razu człowiek czuje się lepszym rodzicem, prawda?

Nie wiem, jak wy, ale ja, może z racji zawodu, często myślę sobie o dzieciach w naszych czasach - tak ogólnie, ale w oparciu o całkiem szczegółowe informacje (nigdy nie mogę zapamiętać, czy jest to dedukcja czy indukcja). A że lata swoje mam i było mi dane byc dzieckiem w nieco innych czasach, to siłą rzeczy często sobie te i tamte czasy porównuję. Generalnie wychodzi mi na minus - dla dnia dzisiejszego. Dużo jest aspektów, dużo różnic, ale ja nie chcę tutaj o wszystkich mówić. Tylko troszczekę i o jednym.

Otóż moim  zdaniem w dniach współczesnych za dużo jest w świecie dzieci dorosłych. Mama i tata z toba pójdą. Mam i tata z tobą o tym chętnie porozmawiają. Mama i tata nie pozwolą ci się nudzić - już oni ci czas zorganizują. Mama i tata cię zapiszą, nauczą, wyprowadzą, zaprowadzą, odprowadzą, pod same drzwi podjadą. Mama i tata są zmartwieni, są albowiem świadomi, że coś jest nie tak - czytali o tym albo w TVN-ie oglądali. Mama pozmywa po tobie naczynia, a tata w tym czasie pomoże ci w lekcjach. Zrobi za ciebie, jeśli będzie trzeba, bo martwią się, że oceny będzie dziecko miało słabe. Mama i tata wiecznie na straży, bez swojego życia, swoich potrzeb, podporządkowani potrzebom młodego. Już nie mężczyzna i kobieta, może trochę mąż i żona, ale z całą pewnością mama i tata.

Wyjaśnienie
Powyższa tyrada, uogólniająca jest bardzo i w pojedynczych, konkretnych przypadkach zapewne nieprawdziwa. Autorka słów jest świadoma, że bardzo wiele z powyższego może się nie zgadzać: może być tylko tata lub tylko mama, mogą być dwie mamy, mogą być rodzice, ale nie mężem i żoną będąc... Za takie uproszczenia przepraszam, prosząc jednocześnie czytelnika, aby spróbował tam zobaczyć głębszą, niezależną od tych szczegółów, myśl.
Dziękuję za uwagę, wyjaśnienia koniec.

I ja, moi drodzy, też dam się czasami ponieść myślom, że jest mnie za mało w życiu syna, że powinnam bardziej, z większą energią, zapałem, z pomysłami, bez ociągania się. I tak się stało w przypadku poniżeszej sesji zdjęciowej. Powiedziałam w radosnym uniesieniu: chodź, Kamil, zrób mi kilka fotek makijażu na bloga, co? Syn i owszem, zgodził się. Zabawa była w porządku, zdjęcia - nie powiem, fajne nawet wyszły, a moje poczucie matczynego obowiązku na jakiś czas dało mi spokój ;). Dzisiaj trochę inaczej - najpierw pokażę wam zdjęcia całości, wszystkie autorstwa mojego syna, a potem pokażę wam, jak zrobiłam ten prościutki makijaż. Zapraszam.














who is the best mum of the world?


Do takiej "zabawy" makijaż może być dowolny. Ja postawiłam na taki - prosty w wykonaniu i całkiem przyjemny w noszeniu. Polecam :)






 I to by było na tyle... Pozdrawiam was serdecznie! :)