czwartek, 30 lipca 2015

trochę o silnej woli, nieco więcej o zakupach

Ktoś, kto tak jak ja, niespodziewanie dla samego siebie zainteresuje się makijażem, skazuje siebie na ciągłe poczucie braku, niedosytu, pragnienia i walki z pokuszeniem. Wierzcie mi, rynek kosmetyczny wydaje się nie mieć granic. ZAWSZE jest coś nowego, zawsze jest coś, czego nie masz, NIE MA takiej możliwości, żebyś powiedziała sobie dosyć, więcej nie potrzebuję.

Fajne to nie jest, bo chciałabyś bawić się coraz to nowszymi zabawkami, a zabawki niestety kosztują. I zamiast, jeśli jesteś rodzicem, ćwiczyć silną wolę i asertywność na młodszym pokoleniu, ćwiczysz te umiejętności na samej sobie. NIE, nie kupię sobie. Powiedziałam NIE. Trudno, możesz sobie tupać w głowie nogami, możesz prosić, grozić i szantażować - NIE KUPIĘ NOWEGO CIENIA. Przerabiam to za każdym razem, kiedy wejdę do drogerii po pastę do zębów czy chusteczki higieniczne. Czasami nawet wchodzę tam, o ja nieszczęsna, bez żadnego usprawiedliwienia czy celu. Lubię pochodzić sobie między półkami,  z których uśmiechają się do mnie pomadki, machają do mnie lakiery do paznokci, a tusze do rzęs mrugają zalotnie. I ćwiczę: WYJDZIESZ STĄD BEZ NICZEGO. I czasami wychodzę :)

No dobrze, wróćmy do braku, od którego to zaczęłam swoją myśl. Jest albowiem jedna rzecz, o której zaczynasz marzyć, kiedy wdepniesz w świat makijażu, no przynajmniej w takim stopniu, jak ja. PĘDZLE. Przychodzi taki moment, kiedy z obojętnością i wyższością niejaką mijasz te imitacje pędzli w drogeriach. Nadchodzi dzień, kiedy nie wystarcza ci podstawowy składzik do twarzy i oczu. Ba, ja już minęłam tę granicę, za którą jeden pędzel do pudru i jeden do konturowania to za mało. Jeszcze trochę, a nie będę potrafiła pomalować sobie oczu bez użycia co najmniej pięciu pędzli (a i owszem, zdarza się). To jest jak nałóg - zaryzykowałaś pierwszy kontakt z pędzlem do podkładu i jesteś dla świata bez pędzli zgubiona. Przy myciu każdego z nich odpoczywasz, relaksujesz się i odczuwasz tę jedyną w swoim rodzaju ulgę i przyjemność, że znowu są czyste,

A teraz znowu mała dygresja na temat rodzicielstwa (przepraszam bezdzietnych, tak mi jakoś tu pasuje...). Przyznajcie się, ile razy zdarzyło się wam ulec prośbie dziecka, jego słodkiej mince czy bezwzględnemu rykowi i kupić mu kolejną figurkę Minecraft? Mnie się parę razy zdarzyło i mówi się trudno. Podobnie stało się z moim głosikiem błagającym o nowe pędzle. No nie wytrzymałam! :)

Pędzle zawsze kupuję w internecie. Trudno spotkać w stacjonarnych drogeriach pędzle dobre, przynajmniej w tych, do których ja chodzę. Kupowanie w internecie ma tę korzyść, że po pierwsze możesz bez zadyszki porównać ceny w poszczególnych sklepach i po drugie możesz poczytać opinie klientek na temat danego produktu. Bezcenne. Póki co wybieram raczej wśród pędzli ze średniej półki cenowej, nie rzucam się jeszcze na te droższe, choć łypię na nie tęsknym wzrokiem. A oto moje maleństwa, które ostatnio sobie zakupiłam :)

no, uśmiechnijcie się do państwa :)


A teraz każdy z nich z osobna.



Pędzel firmy Hakuro, nr H18. W opisie pędzla jest napisane, że służy on do nakładania podkładu. Osobiście nie wyobrażam sobie go w tej roli i nawet nie próbuję. Kupiłam go, ponieważ brakowało mi pędzla bardziej precyzyjnego. Póki co używam go do nakładania rozświetlacza, choć myślę, że fajnie też sprawdziłby się do pudrowania twarzy w miejscach trudno dostępnych, jak okolice oczu, nosa, ust. Ma przyjemne włosie, po umyciu - jak nowy :)












Och, pędzel o kształcie, jakiego pragnęłam - płaski, krótkie i nie za miękkie włosie. Panie i Panowie, przestawiam pędzel KAVAI o numerze 85! Idealny do rozcierania cienia na dolnej powiece oraz przy górnej linii rzęs. 
Nareszcie! :)

Test mycia przeszedł na szóstkę.
















O właśnie - mój drugi pędzel do pudru. Znowu Hakuro - numer H55. Ten, którego już miałam awansował do ocieplania twarzy bronzerem, więc sami przyznacie, że po prostu musiałam sprawić sobie drugi. H55 jest mięciutki, ale przy tym przyjemnie zbity, tak, że można puder zarówno wklepywać na twarz, jak omiatać nim lica. 

Już myty - nie zmienił kształtu ani właściwości.













No i ostatni - pędzel do rozcierania, blendowania cieni. Wierzcie mi - takich pędzelków nigdy za wiele, zdarza się, że do jednego makijażu potrzebne są dwa. Ten tutaj to H74, kolejny z rodziny Hakuro. Mięciutki, milutki, głaszcze powiekę, aż miło. I co ważne przy tego typu pędzlach - po umyciu nic się z nim złego nie stało. Włosie nie odstaje, nie czapierzy się, nie kłuje (jest to włosie kozy - mam inny z tym włosiem i niestety nabrał powyższych niefajnych cech).












Jak widzicie, króluje u mnie firma Hakuro. Od niej zaczęłam swoją przygodę z pędzlami i nie żałuję żadnego zakupu. Pędzle są sprawdzone, nie za drogie i po prostu dobre. Z Kavai jest to mój trzeci pędzel i podobnie - sprawdzają się dobrze. Są nawet tańsze od Hakuro, więc warto ich spróbować.

Wszystkie pędzle kupiłam na Ladymakeup. Jeśli mogę trzy zdania, to chciałabym wam ten sklep polecić. Drogeria ta ma w swojej ofercie nie tylko pędzle, ale również mnóstwo kosmetyków. Oferta z wielu półek cenowych, można tu kupić kosmetyki tańsze, znane wam z półek drogeryjnych (tylko w niższych cenach!), jak i kosmetyki droższe, profesjonalne, o których mówią Jutuberki na swoich kanałach. Warto zajrzeć :)

Pozdrawiam was serdecznie i macham pędzlami na pożegnanie :)



wtorek, 28 lipca 2015

podstawowa grupa społeczna

Podobno z rodziną  dobrze to wychodzi się tylko na zdjęciach... Co do zdjęć, to proszę o chwilę cierpliwości, będą w swoim czasie. Póki co skupmy się na rodzinie. W mojej jakoś tak się równoważnie ułożyło: w tej, z której jestem przeważa pierwiastek kobiecy, w tej, którą założyłam przeważają faceci. Wniosek jest prosty: jeśli chcę sobie pomalować, to z chłopakami mogę jedynie farbami na kartce - makijaże muszę ćwiczyć jedynie, że tak powiem, u korzeni.

Siostrę moją już poznaliście, miałam przyjemność (i stres) malować ją dwukrotnie (KLIK i KLIK), teraz więc przyszedł czas na mamę. To moje pierwsze takie doświadczenie makijażowe, a że jest ich tyle, co kot napłakał, to każde jest na wagę złota. Wiecie - malowanie siostry to trochę jak malowanie samej siebie - skóra jest mniej więcej na tym samym etapie rozwoju (żeby nie powiedzieć 'rozkładu'), wiek życia też mamy zbliżony, więc w gust łatwiej trafić (wiem - gusta nie zależą od wieku, ale wiecie - siostrę trochę się zna :)) i tak dalej i tak dalej. Mama to już całkiem inna bajka. Już lata nie te (bez urazy, oczywiście...), skóra zupełnie inna niż u mnie i u siostry. Człowiek się boi, wiecie - żeby sprawę pięknie podkreślić, nieco wygładzić i broń boże nie przesadzić. Zresztą, przy bliższym spotkaniu pędzla z cerą mamy okazało się, że moje obawy były nieco na wyrost, bo skóra na jej twarzy trzyma się naprawdę bardzo dobrze. Ale od początku.

Początek był taki, że mama ma za bardzo opaloną twarz do moich podkładów. Ja używam z reguły tych najjaśniejszych z oferty firm, nawet latem, bo opalam się opornie, a tu trzeba pomalować twarz dużą ciemniejszą. Nie mogłam przecież, nawet jako totalna amatorka, zrobić mamie na twarzy białej maski, którą ktoś jej założył na miejsce prawdziwej, opalonej twarzy. Drżącą ręką zaczęłam próbować moje podkłady na twarzy mamy i z przerażeniem stwierdzałam, że żaden z nich się nie nadaje, chyba, że posmaruję klientkę od stóp do głów. Chciałam użyć podkładu rozświetlającego, bo czytałam, że cerze dojrzałej dobrze robi lekkie rozświetlenie właśnie (nie mylić ze świeceniem się), które fajnie nieco liftinguje optycznie skórę. Nie było wyjścia, trzeba było MIESZAĆ. Na szczęście kupiłam sobie przed wyjazdem nad jezioro fluid SPF 50+, który to kosmetyk (jak każdy tzw. "naturalny") jest ciemniejszy od moich podkładów, więc wymieszałam go z podkładem rozświetlającym. Efekt był ok, do przyjęcia. Sprawę uratował puder do konturowania i brązujący, którymi nie tylko lekko wykonturowałam twarz, ale też ociepliłam i przyciemniłam jej boczne rewiry, żeby przejście z twarzy na szyję było jak najbliższe naturze. Oprócz tego przykryłam cienie pod oczami korektorem w kremie i rozświetliłam centralną część twarzy. Postępowanie prawie że rutynowe, jednak wszystko z umiarem.

"Umiar" sponsorował też makijaż oka. Nie, nie oszczędzałam, jeśli chodzi o ilość produktów, bo użyłam sporo cieni, oszczędna byłam w kolorze. Postawiłam na bezpieczny brąz - miał to być makijaż dzienny, nie chciałam mamy prze-malować (możemy poszaleć na Sylwestra). Wybrałam brązy ciepłe, zewnętrzny kącik oka przyciemniłam, natomiast w kąciku wewnętrznym zaszalałam i dałam kapkę bordowego. Na środek hojną ręką nałożyłam połyskujący, ciepły brąz, co zrównoważyłam śladową ilością cienia na dolnej powiece. Zbliżyłam też na niebezpiecznie bliską odległość kredkę do oka rodzicielki, rysując jasny ślad na dolnej linii wodnej oka.

Nie wiem, po kim ja i siostra mamy w miarę długie rzęsy, ale na pewno nie po mamie ;). To było wyzwanie! Zalotkę odłożyłam prędko po nieudanej próbie chwycenia nią rzęs mamy - mówi się trudno. Zrobiłam, co mogłam, żeby maksymalną ilość maskary zostawić na włoskach wyrastających z górnej i dolnej powieki. Upaprałam przy tym skórę wokół oczu, ale nie przejmując się takimi drobiazgami malowałam, malowałam i malowałam (tusz z miejsc, gdzie nie powinno go być usunęłam potem patyczkiem kosmetycznym - nie róbcie tego od razy, dajcie tuszowi wyschnąć, schodzi wtedy lepiej).
Jeśli chodzi i policzki i usta, to postawiłam na ciemny róż - mamie bardzo ładnie jest w takim kolorze.

Po skończeniu makijażu kolorowa byłam ja (a raczej moja ręka, która wyglądała jak paleta malarza) i kolorowa była mama.

Sesja zdjęciowa? A jakże, musi być, tai był mój warunek, jak się umawiałyśmy na makijaż :). Mama była nieco sztywna na początku, ale po kilku pstrykach poszło całkiem nieźle. Oto efekty.










I to by było na tyle, jeśli chodzi o podnoszenie ręki na własną matkę :)
Pozdrawiam serdecznie!


poniedziałek, 20 lipca 2015

naukowo

Są takie osoby, wśród nich i ja, które całe swoje życie próbuję przekonać siebie samego i innych, że najważniejsze jest to, co ma się w środku. Tak, wiem - wymówka osoby o średnio się prezentującej, by rzec łagodnie, aparycji (aparycja - wygląd zewnętrzny człowieka). No ale radzić sobie jakoś trzeba, człowiek ma do wyboru: albo nurzać się w kompleksach i uprawiać self-malkontenctwo (malkontent - osoba stale niezadowolona, we wszystkim doszukująca się ujemnych stron) albo wymyślić COŚ, żeby aż tak dużo o swojej powierzchowności nie myśleć. Jednym z takich pomysłów jest szukanie piękna WEWNĘTRZNEGO, którego istnienia, skoro go nie widać, nie można ostatecznie podważyć. Więcej - osoba szukająca w sobie piękna tego środkowego (środek - wewnętrzna część czegoś), nawet wbrew opinii innych, może je w sobie spokojnie widzieć, co z kolei niejedną istotę zapewne trzyma przy życiu i pozwala jako tako funkcjonować. Wiecie: może nie jestem pięknością/przystojniakiem, ale przynajmniej jestem piękna(y) w środku, bo to czy tamto. I jakoś leci.

Od razu oświadczam: ja w takie piękno bezwzględnie wierzę (co przy słowach zapisanych powyżej może blado teraz wyglądać...), ba - uważam nawet, że owe środkowe wyposażenie wpływa na wygląd zewnętrzny człowieka. Nie ma dla mnie bardziej żałosnego widoku, niż ogólnie przez Pudelka i Świat na gorąco uznana piękność, której głupota bije po oczach. Pstryk! i cała uroda pryska (uroda - zewnętrzne cechy człowieka, zwłaszcza regularne rysy twarzy).

No ale nic - wnętrze wnętrzem, a ja jednak o makijaż chciałabym zahaczyć. A konkretnie chciałabym dojść dzisiaj do BAZY. Ciągle słyszę i czytam, że to, co nałożymy pod cienie do powiek będzie miało wpływ na ostateczny wygląd cienia na skórze. Owszem, stosuję bazy - najczęściej jest to po prostu baza pod cienie z Avonu, czasami stosuję Color Tattoo. Robię to intuicyjnie, po prostu myślę, że czasami lepiej użyć tego, a czasami czegoś innego.

Dzisiaj zrobiłam sobie mały eksperyment (eksperyment - doświadczenie naukowe przeprowadzone w celu zbadania jakiegoś zjawiska). Wybrałam sobie jeden cień z mojej kolekcji - padło na MATT eye shadow z mySecret w kolorze 513, wzięłam do ręki bazę pod cienie, białą kredkę i ciemny cień w sztyfcie.


baza pod cienie Avon w kolorze light beige

Big Eye 2in1 pencil z mySecret

trwały cień do powiek w sztyfcie Bell, kolor nr 10

Usiadłam z tym wszystkim na swojej szanownej i rozpoczęłam badanie. Najpierw nałożyłam na skórę cień, bez żadnej podkładki, a następnie nałożyłam ten sam cień na każdą z wyżej pokazanych baz. Oto efekt:

na górze bazy, pod spodem - cień na danej bazie

Co się działo, widać dobrze na załączonym obrazku. Tym razem nietypowo, bo patrzymy od prawej, gdzie długą linią pokazany jest cień "na surowo". Obok cień nałożony na bazę w kolorze beżowym - kolor jest nieco bardziej intensywny. Obok cień na białej kredce - kolor stał się bardziej mleczny, pastelowy - nie widać tego dobrze na zdjęciu, ale na żywo kolor był przyjemnie koralowy. I na końcu efekt dosyć kiepski - ten kolor zdecydowanie nie wygląda dobrze na ciemniej bazie, zdecydowanie lepiej prezentowałyby się tutaj cienie np: niebieskie, które pewnie przybliżyłyby się do granatu lub czerwone - stałyby się chyba bordowe. Ten tutaj po prostu stał się brudny.
Jak widać, wybór koloru bazy ma swój sens. Jeśli wybierzemy bazę błyszczącą, cień matowy nabierze blasku, jeśli baza będzie jasna - cień nam pojaśnieje, rozbieli się i tak dalej.

Generalnie warto stosować bazę, choćby nawet beżową, w wierze, że utrzyma nam ona cień na swoim miejscu przez cały dzień. Oprócz produktu nazwanego bazą pod cienie, można stosować jako podstawę cień w kremie lub miękką kredkę, najlepiej żeby to był produkt trwały, wodoodporny.

Przy okazji zmywania tych cieni z ręki płynem micelarnym, mogłam też zbadać trwałość każdej z opcji. Otóż - cień na bazie z Avonu i cień na ciemnej bazie (eyeshadow stick z serii HYPOAllergenic z Bell) były nie do zdarcia. Musiałam się naprawdę namachać, żeby zmyć to ze skóry. Nic dodać, nic ująć. :). W ogóle bardzo wam polecam te cienie w sztyfcie Bell - mają niezły wybór kolorów, są wygodne w użyciu, niedrogie i naprawdę trwałe - do kupienia choćby w Rossmannie.

No cóż - psychologia psychologią, a my tu mamy proszę państwa niezbity dowód na to, że to, co pod spodem ewidentnie wpływa na to, co na wierzchu.


Pozdrawiam serdecznie :)


definicje słów ze strony http://sjp.pwn.pl/




środa, 15 lipca 2015

sądny dzień

Tiaaa, pamiętam to dokładnie... To był makijaż, który wykonałam jakiś czas temu, jeszcze w roku szkolnym, a podpatrzyłam go u jednej z moich ulubionych "Youtuberek". Jest to tzw. Cut Crease, który, jak dobrze pojmuję to, co widzę, charakteryzuje się zaznaczaniem widocznych odcięć kolorów na powiece, szczególnie w miejscu jej załamania. Bardzo podoba mi się ten efekt, można kombinować z różnymi kolorami, wygląda nietuzinkowo - no fajny jest :)

Ale to nie dlatego tak dobrze zapamiętałam akurat TO malowanie, przyczyna jest inna. OTÓŻ, podczas wykonywania tego makijażu postanowiłam raz na zawsze, że rzucam eyelinery. Wywalam wszystkie, niech na oczy mi się nie pokazują i niech już więcej mnie nie kuszą. I proszę się nie dziwić tak radykalnemu posunięciu, miałam swoje powody.
Makijaż zaczęłam z odpowiednim marginesem czasowym - mogłam spokojnie się malować i robić zdjęcia. Co i jak po kolei robiłam, to pokażę za chwilę, ale jest coś, czego tutaj nie zobaczycie. KRESKI. Tiaaaa, w makijażu prezentowanym przez Agnieszkę na YouTube była kreska. Czarna, równiutka, fajnie dopełniała całość. Nie mogłam więc nie spróbować jej zrobić. Wiedziałam, że będzie trudno, znam swoje możliwości, więc wzięłam lustro do pokoju, zabrałam czarny eyeliner, usiadłam przy stole, łokieć podparłam i wzięłam się do dzieła. Z lewym okiem wyszło przyzwoicie, choć pewnie zawodowa makijażystka uśmiała by się do łez, gdyby to usłyszała. No nic, przystąpiłam do oka prawego....

Z moimi oczami mam pewien problem, zresztą wiem, że nie tylko ja. Potrafię zamknąć prawe oko, zostawiając lewe otwarte, natomiast nie umiem wykonać manewru odwrotnego. Zdarza się. Tak jednak jakoś mi się ułożyło, że na lewym, tym niedomkniętym, lepiej mi się kreski stawia. Natomiast kiedy zamknę prawe oko, to tak jakoś źle mi się widzi, kreska nie pojawia się tam, gdzie się jej spodziewam, wszystko jakieś przesunięte. Kreska powstała mi tutaj zdecydowanie grubsza, niż po lewo, co NIE wyglądało dobrze. Nic to - nie ma co histeryzować, trzeba sprawę SKORYGOWAĆ. Biorę patyczek higieniczny, lekko go namaczam płynem micelarnym i próbuję kreskę zwęzić. Ok, zmywam przy okazji cień z powieki, ale spokojnie, spokojnie.... to się domaluje. No, całkiem, całkiem, nawet ładnie się zmyło, teraz tylko trzeba troszkę krawędzie kreski poprawić...

Ech, szkoda gadać. Kreska na prawo za nic nie chciała dogadać się z tą po lewo. Rozmazała się wskutek ciągłego poprawiania, zmywać wszystko musiałam, czas się nagle skurczył, szlag mnie z lekka trafił i postanowiłam: nie będę się uczyć kresek malowania, nauczę się chodzić na obcasach!

A oto słynny makijaż krok po kroku (już bez kreski).


1. Jako bazę pod cienie użyłam białej, miękkiej kredki - baza w takim kolorze rozjaśni kolor cienia nakładany nań.
2. Kredkę roztarłam dokładnie na całej powiece pędzelkiem.
3.W okolicy załamania powieki nałożyłam miedziany, matowy cień. To jest właśnie Cut Crease - ciemniejszy cień jest ponad jaśniejszym. Na dół powieki ruchomej nałożyłam jasny, matowy cień.


3 (znowu, no pomyliło mi się....). Cień na górze poprawiłam intensywniejszym kolorem, żeby odcięcie było bardziej widoczne. Przy takim makijażu warto sprawdzać podczas malowania się sprawdzać, jak cień wygląda na otwartym oku.
4. Na dolną powiekę nałożyłam ten sam cień, co w kroku 3 bis :). Wewnętrzne kąciki oczu rozświetliłam jasnym, błyszczącym cieniem.
5. Linię wodną oka rozjaśniłam jasną kredką, rzęsy pomalowałam na czarno.






A kreski spokojnie można robić cieniami za pomocą cienkiego pędzelka.

Pozdrawiam serdecznie :)



wtorek, 14 lipca 2015

bab(sk)ie lato

Dawno, dawno temu, letnią porą, pewien mój znajomy płci męskiej powiedział, że zazdrości kobietom możliwości noszenia sukienek w upały. Słowa te padły lata świetlne temu, kiedy jeszcze byłam młoda i wszystko było przede mną, a lato było latem - znaczy było ciepło lub upalnie. Ostatnio często zdarza mi się narzekać na zmiany klimatyczne, zwłaszcza w porze wiosenno - letniej, więc tutaj sobie daruję. A NAWET pokuszę się o stwierdzenie, że no bez przesady, od czasu do czasu bywa ciepło, a nawet bardzo ciepło.

Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale dni ciepłe i gorące pełne są wody. Po pierwsze, ludzie piją ją wtedy litrami, żeby uzupełnić to, co z organizmu porami uchodzi. Po drugie - kiedy człowiekowi gorąco, to jego myśli często ulatują hen! daleko - tam gdzie woda chłodna w jeziorze, gdzie można zanurzyć się po szuję i schłodzić rozgrzane ciało. I po trzecie w końcu, w prawdziwe letnie dni człowiek się po prostu poci, nie ograniczając się jedynie do strategicznego miejsca pod pachami - człowiek poci się każdym skrawkiem ciała.

Czy malować się w takie dni czy dać sobie spokój - to już wybór każdej z nas. Osobiście czuję się zobowiązana - w trosce o osoby, którym przyjdzie spojrzeć na mnie przy byle okazji - nałożyć krem z filtrem (SPF 50+, już do tego doszło!) i podkład. To jest moje minimum przy stanie mojej cery (jutro idę do dermatologa, bo to już przekracza granice zwykłego trądziku, niestety). Czasami jednak mam ochotę na coś więcej - wiecie, lato, energia słoneczna, chce się wyglądać fajnie.
Nie ma sensu oczywiście nakładać tego na twarz tonami, bo i tak spłynie. Latem lepiej mniej, zdecydowanie.

Dzisiaj chcę wam przedstawić kosmetyk. który na takie dni nadaje się w 100%. Color Tattoo 24hr firmy Maybelline NY

po lewo - zamknięty, po prawo - otwarty :)

po lewo - po prostu nałożony paluchem, po prawo - roztarty (też paluchem)

Kolor pokazany powyżej to 35-On and on Bronze - przepiękny, ciepły, mieniący się na złoto brąz. Moim zdaniem pasuje do każdej tęczówki. Cień ten dostałam w prezencie od moich koleżanek z pracy na tak zwane odchodne, za co jestem im bardzo wdzięczna. Oprócz tego koloru posiadam też 40-Permament Taupe, który, w odróżnieniu od 35-tki, jest matowy i rewelacyjny jako kosmetyk do brwi.

Cienie te można zakupić w każdej drogerii, która posiada szafę Maybelline. Oprócz przeze mnie posiadanych jest jeszcze kilka kolorów - pamiętam fiolet, błękit, czerń i chyba jakiś jasny beż. Szkoda w sumie, że tych kolorów jest tak mało. Cienie w cenie regularnej kosztują ponad 20 zł, nie jest to tanio, ale moim zdaniem naprawdę warto. Dlaczego?

Po pierwsze są to cienie naprawdę trwałe. Żaden upał im nie groźny, na pewno nie spłyną z powieki, mogę zagwarantować. Po drugie, te cienie w kremie są  jak na moje oko nie do zdarcia, bardzo wydajne. Tych do brwi używam już i używam, a cienia prawie wcale nie ubyło - pieniądze na pewno nie są wyrzucone w błoto. Po trzecie - łatwość nakładania. Wystarczy nabrać na palce i rozsmarować na powiece. I gotowe! :) Na lato (i nie tylko oczywiście) cienie rewelacyjne.


Co jeszcze oprócz cieni na oku? Ano podkład, jako się rzekło, choć jeśli masz fajną cerę, to moim zdaniem wystarczy jakiś krem BB z filtrami UVA i UVB, coby kolor skóry po prostu wyrównać i ochronić przed promieniowaniem słońca. Opcjonalnie puder, dla osób posiadających cerę tłustą lub mieszaną. Zamiast tradycyjnego konturowania omiotłam zewnętrzne rewiry twarzy i kości policzkowe bronzerem (nie zapominajcie ściągnąć go też na szyję) - to ociepla cerę, daje jej zdrowy, lekko opalony wygląd (środek twarzy zostawiam jaśniejszy i rozświetlony - osobiście nie lubię efektu brązu rzuconego na całą twarz). Do tego trochę różu (ale w sumie nie trzeba), tusz na rzęsy i jakaś pomadka lub błyszczyk na usta. Koniec. 





To by było na tyle :) Pozdrawiam was serdecznie!