wtorek, 28 lipca 2015

podstawowa grupa społeczna

Podobno z rodziną  dobrze to wychodzi się tylko na zdjęciach... Co do zdjęć, to proszę o chwilę cierpliwości, będą w swoim czasie. Póki co skupmy się na rodzinie. W mojej jakoś tak się równoważnie ułożyło: w tej, z której jestem przeważa pierwiastek kobiecy, w tej, którą założyłam przeważają faceci. Wniosek jest prosty: jeśli chcę sobie pomalować, to z chłopakami mogę jedynie farbami na kartce - makijaże muszę ćwiczyć jedynie, że tak powiem, u korzeni.

Siostrę moją już poznaliście, miałam przyjemność (i stres) malować ją dwukrotnie (KLIK i KLIK), teraz więc przyszedł czas na mamę. To moje pierwsze takie doświadczenie makijażowe, a że jest ich tyle, co kot napłakał, to każde jest na wagę złota. Wiecie - malowanie siostry to trochę jak malowanie samej siebie - skóra jest mniej więcej na tym samym etapie rozwoju (żeby nie powiedzieć 'rozkładu'), wiek życia też mamy zbliżony, więc w gust łatwiej trafić (wiem - gusta nie zależą od wieku, ale wiecie - siostrę trochę się zna :)) i tak dalej i tak dalej. Mama to już całkiem inna bajka. Już lata nie te (bez urazy, oczywiście...), skóra zupełnie inna niż u mnie i u siostry. Człowiek się boi, wiecie - żeby sprawę pięknie podkreślić, nieco wygładzić i broń boże nie przesadzić. Zresztą, przy bliższym spotkaniu pędzla z cerą mamy okazało się, że moje obawy były nieco na wyrost, bo skóra na jej twarzy trzyma się naprawdę bardzo dobrze. Ale od początku.

Początek był taki, że mama ma za bardzo opaloną twarz do moich podkładów. Ja używam z reguły tych najjaśniejszych z oferty firm, nawet latem, bo opalam się opornie, a tu trzeba pomalować twarz dużą ciemniejszą. Nie mogłam przecież, nawet jako totalna amatorka, zrobić mamie na twarzy białej maski, którą ktoś jej założył na miejsce prawdziwej, opalonej twarzy. Drżącą ręką zaczęłam próbować moje podkłady na twarzy mamy i z przerażeniem stwierdzałam, że żaden z nich się nie nadaje, chyba, że posmaruję klientkę od stóp do głów. Chciałam użyć podkładu rozświetlającego, bo czytałam, że cerze dojrzałej dobrze robi lekkie rozświetlenie właśnie (nie mylić ze świeceniem się), które fajnie nieco liftinguje optycznie skórę. Nie było wyjścia, trzeba było MIESZAĆ. Na szczęście kupiłam sobie przed wyjazdem nad jezioro fluid SPF 50+, który to kosmetyk (jak każdy tzw. "naturalny") jest ciemniejszy od moich podkładów, więc wymieszałam go z podkładem rozświetlającym. Efekt był ok, do przyjęcia. Sprawę uratował puder do konturowania i brązujący, którymi nie tylko lekko wykonturowałam twarz, ale też ociepliłam i przyciemniłam jej boczne rewiry, żeby przejście z twarzy na szyję było jak najbliższe naturze. Oprócz tego przykryłam cienie pod oczami korektorem w kremie i rozświetliłam centralną część twarzy. Postępowanie prawie że rutynowe, jednak wszystko z umiarem.

"Umiar" sponsorował też makijaż oka. Nie, nie oszczędzałam, jeśli chodzi o ilość produktów, bo użyłam sporo cieni, oszczędna byłam w kolorze. Postawiłam na bezpieczny brąz - miał to być makijaż dzienny, nie chciałam mamy prze-malować (możemy poszaleć na Sylwestra). Wybrałam brązy ciepłe, zewnętrzny kącik oka przyciemniłam, natomiast w kąciku wewnętrznym zaszalałam i dałam kapkę bordowego. Na środek hojną ręką nałożyłam połyskujący, ciepły brąz, co zrównoważyłam śladową ilością cienia na dolnej powiece. Zbliżyłam też na niebezpiecznie bliską odległość kredkę do oka rodzicielki, rysując jasny ślad na dolnej linii wodnej oka.

Nie wiem, po kim ja i siostra mamy w miarę długie rzęsy, ale na pewno nie po mamie ;). To było wyzwanie! Zalotkę odłożyłam prędko po nieudanej próbie chwycenia nią rzęs mamy - mówi się trudno. Zrobiłam, co mogłam, żeby maksymalną ilość maskary zostawić na włoskach wyrastających z górnej i dolnej powieki. Upaprałam przy tym skórę wokół oczu, ale nie przejmując się takimi drobiazgami malowałam, malowałam i malowałam (tusz z miejsc, gdzie nie powinno go być usunęłam potem patyczkiem kosmetycznym - nie róbcie tego od razy, dajcie tuszowi wyschnąć, schodzi wtedy lepiej).
Jeśli chodzi i policzki i usta, to postawiłam na ciemny róż - mamie bardzo ładnie jest w takim kolorze.

Po skończeniu makijażu kolorowa byłam ja (a raczej moja ręka, która wyglądała jak paleta malarza) i kolorowa była mama.

Sesja zdjęciowa? A jakże, musi być, tai był mój warunek, jak się umawiałyśmy na makijaż :). Mama była nieco sztywna na początku, ale po kilku pstrykach poszło całkiem nieźle. Oto efekty.










I to by było na tyle, jeśli chodzi o podnoszenie ręki na własną matkę :)
Pozdrawiam serdecznie!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz