niedziela, 30 listopada 2014

lekcja angielskiego

oczy: otóż postanowiłam kształcić się i zrobiłam sobie kreskę na powiece - masakra!

policzki: wypróbowałam nowy róż - podoba mi się

gdzie się tak wymalowałam: do lasu :), na spacer z mężczyznami

samopoczucie: mroooźno, ale przy winku da się wytrzymać ;)


Ja ostrzegałam, że jak już wyjdę na lekcję angielskiego w sobotę, to szybko nie wrócę, prawda?
I słowa dotrzymałam, bo uwierzcie mi - po czterech dniach siedzenia w domu nie da się inaczej. Jak już człowiek zamknie za sobą drzwi od mieszkania,  jak poczuje na twarzy powiew zimnego powietrza, jak naciśnie pedał gazu.... Nie do opisania.

Po zajęciach minęłam więc bez wyrzutów sumienia zakręt prowadzący na moje osiedle i pojechałam do Natury, drogerii, którą zaczynam właściwie dopiero odkrywać. Wam też polecam, jeśli z niej nie korzystacie za często, czasami wypada korzystnie w porównaniu z Rossmannem. A jak już weszłam, to wyjść nie potrafiłam za szybko i oto, co zakupiłam.

Ot, zaledwie kilka drobiazgów - niewielkie to, a cieszy. I angielskiego się można nauczyć :)

Niektóre z tych rzeczy już wypróbowałam, o czym nie omieszkam wspomnieć w odpowiednim czasie. No, to po kolei, wyciągamy z koszyczka.

Tak, tak, moje drogie, zaszalałam i kupiłam jednak eyeliner (eye - oko). Żeby jednak sobie za wysoko poprzeczki od razu nie stawiać i żeby dobrze się nauczyć, to kupiłam eyeliner pen - słowem pisak do robienia linii na oku. Taki się wydawał poręczny i przyjazny, kiedy czaiłam się przy szafie Eveline, że po prostu musiałam go wziąć (kosztował 10 zł z groszami). Wypróbowałam - masakra. Nie, nie że eyeliner masakra - to ja masakra z moimi umiejętnościami. I nawet, jeśli produkt nie jest zbyt dobrej jakości, to jakże mi to oceniać, skoro nie mam porównania z niczym innym. Obiecuję, że będę się uczyć pilnie, prostować będę linię jak się da, wydłużać, pogrubiać i eksponować (zrobiłam sobie nawet zdjęcia z efektem moich męczarni - może nawet o tym napiszę...).

Teraz czas na te dwa kółeczka. Obydwa wypuściła na rynek firma Essence
Jeden z nich to Soo Glow! Cream to powder, highlighter.

glow - poświata, rumieniec, poblask; promienieć
cream - krem
highlighter - rozświetlacz

Jest to produkt, który ma rozświetlić naszą certę w miejscach, które sobie wybierzemy (o tym, które podobno najlepiej wybierać pewnie też kiedyś napiszę). Jest fajny, kremowy, całkiem dobrze się go rozprowadza na skórze. Czy rozświetla? Jak cholera, moje drogie panie, jak cholera. Naprawdę. Ja osobiście lubię efekt rozświetlonej twarzy (nie całej, tylko w tych magicznych miejscach) i nawet ja się zastanawiam, czy aby nie rozświetlam otoczenia za bardzo. Trochę żałuję, że kupiłam ten prawie biały kolor (10 look on the bright side), jest jeszcze inny, o kolorze zbliżonym do koloru skóry - ale jak to mówią - nie czas żałować róż... Używać zamierzam.

Kolejne kółeczko to róż do policzków: Silky Touch BLUSH w kolorze 80 autumn peach.

silky - jedwabisty
touch - dotyk
autumn - jesień
peach - brzoskwinia

Fajny kolor. Bardzo, bardzo mocno napigmentowany, czyli, że trzeba uważać przy nakładaniu, łatwo bowiem przesadzić. Ale jak się go pięknie rozpędzluje miękkim, dużym pędzlem, to cera wygląda bardzo świeżo. Jeszcze ten rozświetlacz tuż nad - podoba mi się ten efekt. Ceny obydwu kosmetyków za bardzo nie pamiętam, ale nie jest to firma droga. Rozświetlacz kosztował niewiele ponad 11 zł,
a róż był raczej tańszy.

Następny w kolejce jest tusz. Uwaga: obecnie szukam tuszu, który z moich rzęs-nic, zrobi rzęsy-wow! Macie taki? Dajcie mi koniecznie znać, proszę. Kupiłam tusz Eveline Extension Volume, mascara false definition 4D (!!!), bo czytałam o nim dobre recenzje. Jak na tusz nie jest drogi (jakieś 12 - 14 zł) i powiem wam, że jest poprawny. To znaczy nie zgrubia się, nie wysusza na oku w ciągu dnia, nie robi efektu "koali", jest przyjemny w nakładaniu. Nie powiedziałabym jednak, że wydłuża jakoś rzęsy. Jeśli ktoś chce mieć rzęsy wyglądające naturalnie, to polecam ten tusz na pewno. Ja jednka nie chcę, żeby moje rzęsy wyglądały naturalnie, ja chcę je trochę podrasować, więc nie ustaję w poszukiwaniach, póki co. A tusz Eveline jest ok.

extension - przedłużenie, wyciąganie, rozciąganie
false - fałsz

No i coś, z czego cieszyłam się chyba najbardziej, czyli kupiony w promocji (30 zł z kawałkiem) Revitalift MAGIC BLUR firmy L'Oreal. Ten korektor (nakłada się go na krem) ma natychmiast wygładzić zmarszczki, zwęzić pory, ukryć niedoskonałości. Jak już go porządnie przetestuję, to napisze wam, czy warto. Choć pewnie cudów nie ma...

trudno mi tę nazwę przetłumaczyć, gdyż blur oznacza plamę, a to nijak mi tu nie pasuje... no, chyba, że to po francusku... ;)

Zakupiłam też sobie nową polerkę do paznokci i chusteczki nawilżone do higieny intymnej Lactacyd. Bardzo lubię je mieć w torebce, a preparaty tej firmy nie podrażniają mnie w żaden sposób. Jeszcze wczoraj były w Naturze w promocji.

I to tyle, jeśli chodzi o moje sobotnie szaleństwo zakupowe. See you later! :)


czwartek, 27 listopada 2014

na koszt ZUS-u

wczoraj: domowa depilacja okolic bikini plastrami z woskiem;

dzisiaj: domowe manicure i pedicure;

na stopach: paznokcie pomalowane na jasny, pastelowy róż;

na dłoniach: jeszcze się nie zdecydowałam na kolor, ale skórki pierwsza klasa;

samopoczucie: może być, nie śmiałabym narzekać, choć słońce to mogłoby trochę poświecić z góry ludziom dobrej woli;


Jakby tak się trochę nad tym zastanowić, to opieka nad dzieckiem, które jest już samodzielne i jako tako czas sobie organizuje, może być okazją dla opiekującego się nim rodzica do poświęcenia nieco czasu sobie. Zresztą, trzeba ten czas jakoś zagospodarować, bo jeśli ma się siedzieć w domu, to żeby nie zwariować coś trzeba robić. Bo ileż można rozmawiać o Minecrafcie (swoją drogą, jestem już całkiem nieźle obstukana w zasadach tej gry i postaciach w niej występujących)?

Dzisiaj postanowiłam zabrać się za swoje kończyny, a właściwie za ich paznokciami zakończenie. Powiem Wam, że odkąd siostra zabrała mnie w ramach prezentu imieninowego (ach, te imieniny...) do kosmetyczki na manicure i pedicure, marzy mi się, żeby moje dłonie i stopy zawsze były tak zrobione, jak po wyjściu od pani Joli (pozdrawiam obie - siostrę i panią Jolę :D). Wadą dużego miasta, jakim jest Poznań, jest jednak to, że usługi tego typu są o wiele droższe niż w miastach mniejszych, jakim jest na przykład Konin. Gdybym chciała chodzić do kosmetyczki regularnie
(a pewnie, że bym chciała), to bym, jak to mówią, z torbami poszła. 
No więc postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce (w dosłownym zresztą tego słowa znaczeniu). 

Przestawiam Wam moją drużynę do zadań zasadniczych, jeśli chodzi o zadbane paznokcie.


Jak widzicie, podchodzę do sprawy całkiem poważnie ;). Zaczynam, po zmyciu lakieru do paznokci, od opiłowania ich. Osobiście nie lubię długich i ostro zakończonych paznokci, o wiele wygodniej jest mi z krótszymi (choć nie na full) i o zaokrąglonych brzegach. Od dłuuugiego już czasu używam pilnika szklanego (czwarty od lewej). Słyszałam o nim, że dobrze jest takiego używać przy paznokciach rozdwajających się, a ja i owszem, od czasu do czasu mam ten problem. Fajnie się nim piłuje, bez ciar na plecach, czego bym nie zniosła. Uwaga - jako że jest ze szkła, może się potłuc - tak skończyły moje dwa poprzednie pilniczki. 
Po opiłowaniu zbliżam się do skórek. Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja bym mogła wycinać, skubać, pogłębiać i niestety ranić bez końca. Ciągle mi za mało, a właściwie za dużo przy tym paznokciu. Ale jako osoba dojrzała, staram się hamować. Zmiękczam skórki preparatem Eveline z serii Nail Therapy Professional (biała tubka) - do kupienia w Rossmannie na pewno, ale myślę, że
w każdej inne drogerii też. Fajny jest ten kremik - nakładam wokół miejsca, skąd wyrasta paznokieć, czekam około 30 sekund, po czym spycham skórki drewnianym patyczkiem. Te patyczki to dopiero co kupiłam, tak dla spróby i powiem Wam, że komfort jest o wiele lepszy, niż przy użycia narzędzia metalowego. Polecam.
Potem chwytam za cążki i mówiąc sobie "spokojnie, powoli, hamuj się, nie szalej, tylko to, co najbardziej wystaje i razi po oczach" wycinam to, co wycięte według mnie musi być. Hi, hi - uwielbiam! Później czas na coś, co robiła pani Jola i co ja też w moim domowym SPA na koszt ZUS-u robię: ścieram nierówności na paznokciach polerką (czy jak to się tam nazywa). Po pierwsze, fajnie jest usunąć te nie wiadomo czemu pojawiające się na moich paznokciach dziwne narosty, jakby pozostałości lakieru, a po drugie, wydaje mi się, że na gładkim paznokciu lepiej się trzymają wszelkie emalie. Po szlifierce i umyciu rąk smaruję skórki i paznokcie olejkiem do tego stworzonym (obecnie mam na stanie Sally Hansen Vitamin E Nail&Cuticle Oil). Smaruję, wsmarowuję, wmasowuję i się cieszę jak głupi do sera. I wyobraźcie sobie, że wsmarowuję tak co wieczór, przed położeniem się do łóżka  - taka się zrobiłam systematyczna!

Jeśli chodzi o stopy, to wymoczyłam je w misce z wodą i mydłem, wygładziłam pięty pumeksem, wysmarowałam kremem do stóp, a potem analogicznie do powyższego opisu zajęłam się paznokciami.

Po tym relaksującym wycinaniu, polerowaniu i natłuszczaniu przyszedł czas na kolor. Oj, dawno już nie chodziłam z paznokciami niepomalowanymi. Lubię mieć na nich kolor, choćby dlatego, że nie widzę ich rozdwajania się i po prostu czuję się lepiej. 

moja skrzyneczka z lakierami do paznokci

Mam na imię Renata i przechodzę właśnie detoks. Nie pozwalam sobie kupować nowych lakierów dopóki nie wykorzystam wszystkich, które już posiadam. Serio. I w sumie nie warto kupować za wielu kolorów, bo lakier nieużywany długo po pierwszym otwarciu (a jak masz ich dużo, to ciągle używasz innego) traci swoją świeżość i malowanie nim nie jest już takie przyjemne. Tak więc wybieram z tego, co mam i NIE KUPUJĘ nowych (tylko sobie w sklepach oglądam... ;D).

Zanim pomaluję paznokcie lakierem, nakładam na nie bazę pod lakier, natomiast na wyschniętą emalię kolorową zawsze nakładam utwardzacz. Szczególnie polecam stosowanie topu na lakier - trzyma się wtedy o wiele dłużej (fajne są firmy REVLON).

baza i lakier, jakich używam w tej chwili


No, a potem to już tylko wybierać kolor i malować. Jakich lakierów używam? Sporo mam lakierów Rimmel'a 60 second - szybko schną, nieźle się trzymają i mają szeroki pędzelek (ja już sobie nie wyobrażam malować tym cieniutkim). Nie są też drogie.

jak widać, świeżość niektórych z nich pozostawia wiele do życzenia...
Fajne są też lakiery Astora QUICK'N GO - producent zapewnia, że schną w 45 sekund.


Z tym szybkim schnięciem to osobiście  nie szaleję. Wiecie, są niby suche, ale jak dotkniesz czegoś za szybko, to fakturka na paznokciu murowana. Ja tam godzinę sobie daję na wszystko, mężczyźni w moim domu wiedzą, że wtedy mnie nie ma i już ;).

Ostatnio zaszalałam w Rossmannie na promocji "1+1" i zakupiłam dwa niebotycznie drogie lakiery, żeby zobaczyć, czy lakier za 30 zł jest w istocie taki rewelacyjny. I co? I jest i nie jest - zależy który.



Lakier Sally Hanson Complete SALON Manicure (29,99 w Rossmannie, na Allegro sporo taniej) jest REWELACYJNY. Ta długo nie trzymał mi się jeszcze żaden lakier. On podobno ma w sobie wszystko - bazę, utwardzacz i takie tam. I pewnie ma, bo trzyma się paznokcia jak należy. No ja byłam w szoku i zamierzam (jak już wykorzystam moją kolekcję) zainwestować w dwa, góra trzy kolory z tej serii i już. Warto. Natomiast pan drugi, niebieski 1 second GEL firmy Bourjois (też 29,99) jedyne co ma, to ładny kolor. Masakra, na drugi dzień już miałam piękne odpryski na brzegach paznokci, a na trzeci nawet zrobiła mi się efektowna dziura w kolorze, co nie zdarza się często. No nie warto i już.

Pani Jolu, daleko mi do Pani (i jeśli chodzi o umiejętności i jeśli chodzi o kilometry, jakie nas dzielą), ale staram się, jak mogę. A jak będę w Koninie kiedyś i jakoś, to znowu panią odwiedzę :)

Pozdrawiam serdecznie.



środa, 26 listopada 2014

pod krechą

co mam na twarzy: krem pod oczy i krem nawilżający do twarzy (wszystko marki Lirene)

samopoczucie: no cóż, do 5 grudnia jestem uziemiona w domu z chorym dzieckiem, więc możecie sobie wyobrazić... czekam z niecierpliwością na sobotę, chociaż na angielski wyjdę (i dłuuugo nie wrócę ;D)


Pamiętacie zajęcia z ZPT w szkole podstawowej? Pewnie nie wszystkie, nie jestem pewna, czy młódki takie zajęcia jeszcze miały. Zdaje się, że wraz z nadciągnięciem kapitalizmu i rozwojem rynku zajęcia uczące, jak samemu zrobić młotek czy wyszyć serwetkę przestały mieć większy sens. Choć, z drugiej strony, obserwuję powrót do robótek ręcznych, tak zwane z angielska (bo jakżeby inaczej) hand made jest obecnie w cenie. I chyba dobrze. Ale nie o tym chciałam... Wspomniałam o zajęciach praktyczno-technicznych w szkole, ponieważ były one moją zmorą. Zwłaszcza w tych częściach, które polegały na dokładnej, prosto wykonanej robocie. No nie szło mi i już. Było i jest nadal poza moim zasięgiem wykonanie pracy ręcznej dokładnie, estetycznie, prosto i dbałością o szczegóły. Nie powiem - lubię sobie czasami coś stworzyć, robienie na drutach relaksuje mnie i mile uspokaja, ale tylko i wyłącznie pod warunkiem, że nikt nie będzie tego mierzył linijką i nie będzie zaglądał pod spód, jak to jest wykonane. Bo wykonane na pewno będzie nieestetycznie (nienawidzę, no nienawidzę tego słowa - jego  dźwięk w ustach innej osoby sprawia, że mam ochotę uciekać z krzykiem NIGDY WIĘCEJ!).

I teraz wyobraźcie mnie sobie z eyelinerem w ręku tuż przy oku. Koszmar, od razu widzę wzrok pani od ZPT, która patrząc na mnie z pogardą mówi "i to ma być skończone? to? to i to?", wyszarpując nitki z mojej pacynki :(. No nie wyobrażam sobie siebie z tym groźnie wyglądającym pisakiem przy oku, zjadę to na pewno. I dlatego takiego przyrządu jak eyeliner jeszcze w mojej szufladce nie mam. Ale mam za to kilka kredek. O, takie.


Krechy nimi narysowane na mojej ręce wyglądają jakoś tak:



Zaczęło się oczywiście od brązowej (czwarta od lewej). Bo ze mną jest tak. Wiem, że nie umiem, wiem, że będę używała rzadko, jeśli w ogóle. Ale tak mi się podobają kobiety z kreskami na oczach, przy oczach i w oczach, że weszłam do sklepu i kupiłam. Jest to kredka Eveline w kolorze, nie uwierzycie, BROWN ;). Z jednej strony ma wysuwany rysik, z drugiej gąbeczkę do rozcierania, która pozwoliła mi żywić nadzieję, że rozmazaną kreskę dam radę zrobić. I tak - lewe oko robi mi się niefajnie, bo nie umiem go zamknąć, że tak powiem, w izolacji - nie umiem nim mrugnąć. Tak więc chcąc zrobić kreską na lewej powiece muszę sobie ją na chama trzymać, bo przecież na ślepo nie będę rysować. Za to prawą powiekę, którą dzięki bogu umiem zamknąć bez udziału oka lewego, idzie mi już coraz lepiej. Kreska nie jest idealna, ale ja ją ciachu machu gąbeczką i jest pięknie smugliwa (to słowo wymyślił mój syn i bardzo mi się ono podoba).

Z brązową szło mi już na tyle nie najgorzej, że poszłam za ciosem. Kolejnym mym zakupem była kredka żółta (mam ostatnio fioła na punkcie tego koloru, jeśli chodzi o oczy), na zdjęciu druga z lewej. Jest to Rimmel, Scandaleyes, w kolorze 011 Golden. Kredka super, miękka (ja kupuję tylko miękkie, bo wydają mi się przyjemniejsze w aplikacji), kolor dla mnie idealny. Natomiast nie wiem dlaczego producent wymyślił sobie, że nie będzie miała wysuwanego rysika. Zużyła się szybko, a ja nie po to wydałam na nią prawie 20 zł, żeby mieć ją na tydzień. Chwyciłam więc za temperówkę i nieco ją zmasakrowałam. To znaczy da się zatemperować, ale jakoś głębiej jest jakby jeszcze bardziej miękka, zgniata się i jeszcze szybciej zużywa. Tak więc, mimo fajnego koloru, drugi raz jej nie kupię. Poszukam innej.

Później kupiłam sobie zieloną, która na zdjęciu (trzecia od lewej) wcale na zieloną nie wygląda, albowiem jest to zieleń bardzo ziemista. Takiej szukałam, nie chciałam zielenią na oczach razić, chciałam czarować ;). Trochę widać na zdjęciu, że jest metaliczna, podoba mi się (jest to kredka Catrice, Smokey Eyes Pencil w kolorze 030). Kredka na drugim końcu ma pędzelek do rozcierania, a to jest to, co tygrysy lubią najbardziej :). 

Mam jeszcze kredkę firmy Lovely Nude eye pencil. Kupiłam ją, żeby rozświetlać sobie wodną linię oka. Wiedzieliście, że tak się owa linia nazywa? Wodna linia oka - ta część powyżej dolnej linii rzęs, ta jakby mokra. Ech, pewnie wiedziałyście wcześniej niż ja. No ja się dowiedziałam niedawno i uwielbiam to określenie stosować - wodna linia oka.... Kredka ta (piąta od lewej) ma cielisty kolor, póki co nie wyobrażam sobie ładować tam kredki białej, wydaje  mi się to za bardzo kiczowate. Fajnie "otwiera" oko, podobno jak się jest zmęczoną to dobrze tak sobie oko odświeżyć. Ja lubię ten efekt, choć mam wrażenie, że jeszcze nie nakładam na moją wodną linię oka tej kredki za dobrze. Linia nie jest gładka, taka mi poszarpana wychodzi jeszcze. 

Jako ostatnią (póki co) kupiłam kredkę czarną - Miss Sporty, Mini-Me eye liner, 010 Black Raven. Jest fajna, bo miękka i ma wysuwany rysik, ale używam jej najmniej. Jakoś tak jeszcze nie mam odwagi w stosowaniu czarnej kreski, wydaje mi się, że czarna musi być jednak dobrze wyrysowana, a ja..... No cóż, same rozumiecie. Kupiłam jednak, bo małą czarną powinna mieć każda kobieta, jak (zdaje się) mawiała Coco Chanel.

Ta ostatnia na zdjęciu, nieco oddalona od pozostałych, brązowa, to kredka do brwi. Starowinka to już jest, kupiłam ją wieki temu, przeleżała swoje w szufladzie i w końcu doczekała się na moje makijażowe szaleństwo. Jest ok, moje brwi (podobnie jak rzęsy) są tak jasne, że potrzebują podkreślenia. Chciałabym kupić sobie teraz kredkę nie brązową, a taką bardziej szarą, szaro-brązową, bo z tym brązem na brwiach czuję się trochę sztucznie, za bardzo wyrysowana. A ja bym chciała, żeby w swym pomalowaniu były naturalne jakby. I tak....


To wszystko, co chciałam Wam w tym wejściu wyrysować. W związku z moim przymusowym siedzeniem w domu możliwości dostrzegam dwie: albo rozpiszę się i będę pisać, pisać i pisać, albo rozleniwię się na maksa i już nic nie będzie chciało mi się robić. Nawet pisać.. Pożyjemy, zobaczymy.

Pozdrawiam i zdrowia życzę :)

poniedziałek, 24 listopada 2014

rozmyślania przy makijażu

właśnie mi się skończył: podkład L'Oreal "LUMI MAGIQUE", kolor R/C/K2 Porcelaine Rose,

właśnie zaczęłam używać: podkład Astora "PERFECT STAY", kolor 100 Ivory,

samopoczucie: zmęczona nadgodzinami w pracy i nieco podłamana gorączką syna, ale trzymam się


Jak w każdy poniedziałek wstałam dzisiaj wcześnie rano i z żalem nad sobą i złym losem moim, patrząc tęsknie na łóżko i ze złością na ciemność za oknem, zaczęłam się do pracy szykować. Dzisiaj otworzyłam nowy mój podkład, gdyż stary się skończył -  w sumie logiczne. Ciekawa byłam, jak będzie się rozprowadzał, jaki kolor na twarzy przyjmie i w ogóle - czy warto było wydawać tyle pieniędzy. Kiedy tak smarowałam się nowością ever w moim życiu, pomyślałam sobie, że fajnie byłoby o tym napisać później, jak już wrócę z pracy. Napisać, jak się zachowywał  ten podkład cały dzień na twarzy i jak mi z nim, czy polecam. Gdzieś tak będąc pędzlem w okolicach oczu spojrzałam na swoje odbicie w lustrze i pomyślałam z wyrzutem do siebie samej: czy ty już kobieto nie masz o czym pisać? O podkładzie będziesz pisać? Ty normalnie, zamiast jakoś wyżej się piąć w kolejnych latach życia swego, dotykać tematów godnych trzydziestoparolatki, zgłębiać tajemnice ot choćby z zawodem swym związane, to o malowaniu się piszesz. Ekscytujesz się cieniami za 19 zł, tak jakby ludzie chcieli o tym czytać. Jakby ich to obchodziło. 

Podczas nakładania korektora pod oczy trochę mi myśli uciekły, ale tylko na minutkę, bo zaraz zaczęłam sama siebie pocieszać, że przecież nikomu tego czytać nie każę, że w końcu odważyłam się zrobić coś, co ewidentnie może mnie pokazać w niefajnym świetle, jako pustą, miałką, nieciekawą i tak dalej. Zawsze się tego bałam. Na pytania o muzykę, której słucham, o książkę, którą czytam, czy mój ulubiony film tak naprawdę rzadko mówiłam prawdę i całą prawdę - mówiłam tylko tę jej część, która wydawała mi się z punktu widzenia pytającego atrakcyjna, niesamowita, z wyższej półki, oryginalna. Tiaaa, zawsze chciałam być oryginalna. Inna, Bycie w kontrze wydawało (i pewnie nadal wydaje) mi się być zdecydowanie atrakcyjniejsze niż bycie w większości. A to wymagało pracy, pilnowania się,  nie klapnięcia jakiejś głupoty. Permanentna kontrola, stałe napięcie i czajenie się.

Przy malowaniu oczu skupiłam się totalnie na tym, co robiłam. Mhm, które by tu cienie dzisiaj... Spojrzałam na to, w co byłam ubrana. Lubię być pomalowana w zgodzie z tym, co mam na sobie, z tym, że zgoda ta polega u mnie na niezgodzie - jak jestem kolorowa na ubraniach, jestem niekolorowa na twarzy, jak jestem ciemna na ubraniach - jestem jasna na twarzy i odwrotnie. Mhm, znowu kontra, z tym, że teraz całkiem szczera, jeśli mam być szczera. No to może  dzisiaj zrobię sobie powieki całkiem na jasno - trochę różowego tu, trochę ciemniejszego różu tam, ale tak ledwo ledwo, a na załamanie powieki dam tego ciemniejszego, którego widać akurat tyle, ile trzeba. Na dole dam ten wypłowiały pomarańczowy, nic a nic nie razi i myślę, że jest ok. Jeszcze rzęsy, trochę brwi zaznaczę i elegancja francja. O, a za to usta pomaluję sobie moją nową, koralową pomadką. Taki jeden kolorowy, choć bardzo stonowany akcent. Ok, niech tak zostanie.

W czasie malowania rzęs trochę uciekłam myślami w bok - przypomniały mi się zdjęcia różnych główek szczoteczek w tuszach do rzęs, które widziałam nie pamiętam w jakim miejscu, w gazecie "InStyle" i chwilę się moim rzęsom przyjrzałam Czego wy byście potrzebowały, hę? Bo ani wy spektakularnie długie, ani was nie za wiele tutaj. Pogrubienie czy wydłużenie - oto jest pytanie. Może sobie tę gazetę kupię? Chyba nie była za droga...
I wyobraźcie sobie, rzecz niesłychana - koleżanka z pracy przyniosła ten numer gazety z pytaniem, czy chcę sobie przejrzeć, bo ona już to zrobiła! Serio, serio - takie rzeczy się zdarzają. Dzięki, Karina :).

Na czym stanęło? Na tym, że dopóki wszystko to sprawia mi przyjemność, dopóty będę to robić. Czas dorosnąć, prawda? Czego i Wam życzę :)

Pozdrawiam

sobota, 22 listopada 2014

kolorowa migawka

Oto otwieram cykl, w którym od czasu do czasu chciałabym wrzucać Wam próbki moich makijaży.

Dzisiaj przedstawiam Wam moje nowe cienie - S3 Disco Smoking firmy L'Oreal Paris. Zanim zaczniecie zastanawiać się, ile dałam za TAKIE cienie, to napiszę Wam, że zrobiłam interes życia. Otóż paletka ta spodobała mi się w Rossmannie już jakiś czas temu - była zdecydowanie inna od tego, co używałam do tej pory i po prostu chciałam te kolory mieć na własność. I choć faktem jest i się nie wypieram, że przechodzę teraz w życiu szał zakupów kosmetyków kolorowych, to jednak wydać ponad 50 zł na cienie było dla mnie przesadą. Szybko się jednak nie poddałam, chodziłam sobie do drogerii od czasu do czasu, oglądałam, kalkulowałam, szukałam zastępników - słowem się snułam. W rozpaczy godnej jakiejś katastrofy życiowej czy klęski głodowej wystukałam w desperacji adres Allegro w przeglądarce i przeszukałam zasoby tegowoż. No i, moje drogie, mam je. Zapłaciłam za nie, łącznie z kosztami przesyłki 19 zł! Niewiarygodne, prawda? Cienie są oryginalne, oryginalnie były zapakowane, nówka nieużywka.

A oto moje oko pomalowane dzisiaj rano tymi cieniami:


Od razu piszę, że zdjęcie nie oddaje w pełni kolorów rzeczywistych. Robiłam, co mogłam - ustawiłam cienie, naświetlenie, kolory, kontrast, żeby zdjęcie było jak najbliższe oryginałowi. 

Słuchajcie, cienie są  niezwykle nasycone kolorami: żółty, a właściwie złoty bym powiedziała, jest złoty, bordowy w istocie jest bordowy, fiolet maluje się fioletowo. Nie użyłam czarnego cienia, który jest w komplecie, bo mi po prostu nigdzie nie pasował, ale sprawdzony na paluchu prezentuje się jak należy. Za jedyne 19 zł :). Żółty położyłam sobie wzdłuż linii rzęs górnych i dolnych oraz w kąciku wewnętrznym oka. Na środku powieki rozgościł się kolor bordowy, fiolecik, jako ostatni z palety, wylądował przy zewnętrznym kącie powieki górnej. Jak patrzę na to zdjęcie, to widzę, że nie widzę tego bordowego na środku, ale w istocie on tam jest. Później, zachwycona kolorem złota, nałożyłam go jeszcze na załamanie powieki, żeby, jak oko otworzę, było go choć kapkę widać (wiecie, taka biżuteria na oczku ;D). Pod łukiem brwiowym nałożyłam cień jasny (z innej paletki), żeby rozświetlić i dopełnić górną część oka. 
I ciągle tego złota, złota mi było mało! Chwyciłam za moją ulubioną od jakiegoś czasu żółtą kredkę do oczu i maźnęłam nią krechę wzdłuż linii rzęs - i tych na górze i tych na dole. No, teraz to już nie było za skromnie... Następnie wytuszowałam rzęsy (na zdjęciu widzę wyraźnie, że muszę je również tuszować, jakby to powiedzieć, no na zamkniętym oku jakby, żeby i o od tej strony były czarne)
i generalnie z uczuciem spełnienia udałam się na zajęcia języka angielskiego. Oczywiście cała twarz też była umalowana, ale nie ona jest tematem tego wpisu.

Teraz, po jakichś ośmiu godzinach od malowania się stwierdzam, że cienie dają radę. Żółty fajnie się trzyma, bordowy i fioletowy jakby jeszcze bardziej się ze sobą zmieszały i teraz cień na powiece ma jeden kolor. Ale nic to - czekam na bazę pod cienie do powiek, a podobno z bazą wszystkie kolory trzymają się sto razy lepiej. Się zobaczy, się napisze ;)

Pozdrawiam



piątek, 21 listopada 2014

pędzlem malowana

co dziś mam na twarzy: po raz pierwszy pomalowałam powieki TAKIMI kolorami cieni: na środek górnej powieki położyłam pomarańczowy, pięknie napigmentowany cień, w zewnętrznym rogu oka nałożyłam ciemniejszy różowy, ana wewnętrzne część górnej powieki różowy jasny - odjazd :)

dotarły do mnie cienie, które zamówiłam na Allegro - L'Oreal Paris w kolorze S3 Disco Smoking; w środku 4 mocne kolory: czarny, fioletowy, bordowy i żółty (mój syn twierdzi, że jest to żółta ochra (!)) - jutro szaleję :)

samopoczucie: zmęczona


Do niedawna jedynymi pędzlami, jakich używałam podczas malowania się były ten od cieni do powiek i do nakładania różu na poliki. Pierwszego używałam, bo nie cierpię tych pałeczek dołączanych do cieni - krótkie to, niewygodne, szybko brudzi się jednym kolorem. Pędzla do różu nie używać się nie da, jeśli chce się róż na twarz aplikować - no po prostu. Pędzli używałam tanich i jak najdłużej się dało - jeszcze do niedawna bowiem wolałam wydawać swoje szczupłe oszczędności na ubrania, buty, tudzież torebki. Płacić za pędzel 30 zł?! - no błagam! Nie ukrywam - po każdym użyciu większego pędzla do twarzy zbierałam ze skóry włoski, które pędzel na mej twarzy zostawiał z uporem maniaka. Z podniesionym czołem znosiłam też swoisty peeling, jaki każdego dnia urządzał mi mój tani pędzel na twarzy - drapał, kuł, pobudzał komórki nerwowe do reakcji. Dwie zaledwie niedogodności, a parę groszy w portfelu oszczędności. Coś za coś.

A teraz? Teraz, to znaczy od jakichś dwóch tygodni wiodę nowe życie malowniczki z innymi zupełni pędzlami pod ręką. Oto moja skromna kolekcja






Wyobrażacie sobie tą żonglerkę podczas malowania twarzy? ;) Ale nic to, daję radę.

Pozwólcie, że Wam przedstawię, niekoniecznie w kolejności przedstawionej na zdjęciach. Wszystko zaczęło się  od tego najmniejszego na zdjęciu niższym. Na ten pędzel do różu namówiła mnie pani w Douglasie, kiedy to wydawałam majątek na pomadkę do ust. W ogóle jak dotąd to było moje największe szaleństwo zakupowe w drogerii - jechałam bez hamulców. I o ile pomadka za 135 zł absolutnie nie spełniła moich oczekiwań, zupełnie odpadając w konkurencji z pomadką za 20 zł, to w pędzlu zakochałam się od pierwszego dotyku. Miękki, przyjemny, nie peelinguje, tylko muska, gładzi delikatnie. Nie ściemniam, jest wart każdej złotówki na niego wydanej (nie pamiętam, ile kosztował - wyparłam ;D). I skąpiec z niego jest niepoprawny, bo wszystkie włoski swojej czupryny zostawia dla siebie, nie muszę ich zbierać z twarzy. Stary pędzel do różu poszedł do śmieci - bez żalu i łez wylewania. 
Po pędzlu z Douglasa długo długo nie było nic, a potem się posypało. A dokładnie rzecz ujmując mąż sypnął forsą na imieniny moje listopadowe, w geście poddania się w obliczu samodzielnego wybrania dla mnie prezentu. Ja i owszem, gotówkę przyjęłam, zasiadłam przed laptopem i poczęłam szukać. Wiedziałam, czego chcę - pragnęłam pędzla do podkładu, konturowania i nakładania rozświetlacza pod oczy. Nie było we mnie gotowości na kompromisy - szukałam okazji, ale w rozsądnych granicach, nie chciałam najtaniej, chciałam kupić dobrze. Podczas oglądania na YouTube filmików mejkapowych obiła mi się o uszy nazwa firmy Hakuro, poszłam więc tym tropem. W rezultacie przedstawiam wam kolejne pędzle, bez których nie wiem, jak ja kiedyś żyłam ;). Pierwszy z nich to pędzel do nakładania podkładu (drugi od lewej, zdjęcie dolne), Hakuro H50S. Słuchajcie, ja przez całe moje życie dorosłej kobiety podkład na twarz nakładałam palcami. Od dwóch tygodni robię to tym pędzlem - bez porównania, na wielką korzyść pędzla (więcej przy innej okazji). Pędzel ten jest pędzlem tak zwanym okrągłym, płasko ścięty na górze, Wiem, że są też pędzle płaskie do nakładania podkładu, ale ja wybrałam taki. 
Drugim moim niezbędnym okazał się pędzel do nakładania bron(ą)zera, trzeci od lewej, to samo zdjęcie - Hakuro H24. Jest on płasko ściśnięty u nasady, włosie ma ścięte po skosie. Moja opinia? Polecam bez dwóch zdań.
Portretu dopełnia na tym zdjęciu pędzel największy, pierwszy od lewej - pędzel do pudru. Kupiłam go w Rossmannie, sugerując się głupio ceną - po prostu wzięłam najdroższy (około 30 zł), ufając, że cena gwarantuje mi jakość. I jakkolwiek dziwne to było kryterium, to podziałało - pędzel jest miękki, przyjemny, nie sypie się z niego nic prócz pudru.
Na górnym zdjęciu są pędzle mniejsze. Trzy pierwsze od lewej służą mi podczas malowania oczu - przeskakują mi między palcami, ustawiając się w kolejce, gotowe na każde wezwania. Trzeba rozprowadzić cień na górnej powiece? - największy z nich gotowy. Pod łuk brwiowy wskakuje ten średni, dolna powieka obsługiwana jest przez najmniejszy, najtwardszy. Trzeba coś rozetrzeć, rozemglić - pędzel najbardziej miękki z całej trójki już w akcji. No mówię Wam - masakra jakaś, aczkolwiek ogarniam :)
No i ostatni, czwarty na górnym zdjęciu - pan kupiony z myślą o rozprowadzaniu rozświetlenia pod oczami. I tutaj - niepomna nauk swych wcześniejszych, chciałam zaoszczędzić. I choć jest to pędzel miękki, nie drapie i nie nakłuwa, to jednak włoski co jakiś czas gdzieś tam zostawia i po pierwszym umyciu rozczapirzył się jakoś, rozczochrał i mówi, że zmienia image. Ja, jak konserwatywna matka mówię mu, że żadnych subkultur mi tu nie będzie na włosiu uskuteczniał, ale jak świat światem, jeszcze się nie zdarzyło, żeby takie konflikty łatwo się dało rozwiązać. Póki co używam, ale coś mi mówi, że chyba sobie kupię nowy.... (pędzel jest firmy BHcosmetics).

I na koniec tego wykładu (ładnie się rozpisałam, co?) ważna uwaga - pędzle trzeba myć. Ja stosuję sposób przedstawiony na poniższym filmiku i mnie się sprawdza.




Pozdrawiam serdecznie :)


czwartek, 20 listopada 2014

no to startujemy : )

okazje: od dzisiaj w drogerii Natura kosmetyki kolorowe są ze zniżką 40%;

moje zakupy: wpadłam do w/w drogerii nieświadoma jeszcze tej cudnej zniżki i zakupiłam:
- pomadkę Maybelline w kolorze 430 Coral ambition,
- pojedyncze cienie do powiek jak następuje: Pretty Pink (111), Romance (109) i Narcise (48) - wszystkie firmy Pierre Rene ;) oraz cudny pomarańczowy cień firmy Sensique Velvet Touch, nr 156;

moje ostatnie odkrycie: lakier do paznokci Sally Hansen COMPLETE SALON MANICURE (ja mam kolor Right Said Red, nr 570) - po prostu rewelacyjna trwałość;

mała rada, jeśli można: zanim kupisz jakiś kosmetyk w drogerii sprawdź, po ile można go kupić na Allegro - ja jestem w szoku, o ile taniej można kupić niektóre z nich;

samopoczucie: w porządku


Powiem wam szczerze, że zupełnie nie wiem, jak zacząć. Spłodziłam już kilka początków i wszystkie zniknęły pod bezlitosnym backspace'm. Czy od razu z grubej rury czy tak na razie słowem wstępu... ?Pozwólcie, że może ja się delikatnie rozgrzeję, rozkręcę powoli, bo nie czuję się w temacie makijażowym absolutnie kompetentna. Już czuję, ile gaf słownikowych popełnię, ile błędów w angielsko-języcznych słowach, które używane są w tej materii dość często. Pewnie nie raz będę brzmiała jak głupia lala, która z makijażu robi albo problem, albo wielką sprawę.

Od razu zaznaczam, że zdaję sobie sprawę, że dla wielu kobiet trwałość lakieru do paznokci jest tak ważna jak zeszłoroczny śnieg, zwłaszcza, że prawie wcale go nie było. A mnie takie rzeczy cieszą, lubię czuć się "zrobiona". I wbrew pozorom ja osobiście musiałam dojrzeć do tego, żeby czuć się dobrze z tym, że mam pędzle od tego i tamtego, że stosuję puder, róż i brązer w codziennym malowaniu. Wszystko to jest dla mnie nowe, zaczęło się jakiś miesiąc temu - bawi mnie i ciekawi niesamowicie. Znalazłam na YouTube kanał Hani, dziewczyny, którą uwielbiam słuchać i na którą lubię patrzeć. Jest wizażystką i właśnie o makijażu są jej dwa kanały, które śledzę i na których szukam nowości. Uważam, że fajnie jest, kiedy kobieta może zmieniać swój wygląd poprzez używanie kosmetyków kolorowych.

Niedawno słyszałam w telewizji rozmowę kobiet o tym, że żeby kobieta czuła się ze sobą dobrze, to nie wystarczy, żeby pięknie się zamaskowała kolorami i fryzurą, że szczęście kobieta musi czuć w sobie, w środku. Wiecie - że jeśli nie ma w środku nic, to i nic na zewnątrz nie pomoże. Zgadzam się z tym w 100% - nie ma to, jak akceptować siebie, lubić się z tym, co się ma i ze spokojem przyjmować swoje braki. Dobra, adekwatna samoocena naprawdę potrafi upiększyć kobietę. Dążę do takiego stanu, nie wiem, czy kiedykolwiek go "dodążę", ale mam to na uwadze. Coś mi się tu jednak nie zgadza. To znaczy u mnie się nie zgadza. Bo niby daleko mi do polubienia siebie, a jednak fakt, że spędziłam przed lustrem dużo więcej czasu niż jeszcze jakieś dwa miesiące temu, że dopieściłam podkład, nałożyłam rozświetlacz i pomalowałam usta - wszystko to jakimś cudem sprawia, że czuję się pewniej, przyjemniej, że taka jaka jestem jest ok. Wewnętrzny spokój i harmonia - tak, jak najbardziej, ale czemu mam chodzić po świecie jak szara mysza, wiecznie czuć się brzydszą, mniej atrakcyjną czy gorszą, skoro makijaż powoduje, że jest mi lepiej? Czemu w drodze do samoakceptacji nie miałaby się trochę pomalować? No czemu?

Polecam z całej mojej kobiecej natury - bawcie się makijażem. To wciąga i nie ma w tym, moim zdaniem, nic złego. Ja całe moje dorosłe życie malowałam oczy brązowymi, wtapiającymi się w skórę powiek cieniami - tak wiecie, niby były, ale nie za bardzo widoczne. Po kilku godzinach nie było ich praktycznie widać. A teraz? Teraz czekam właśnie na przesyłkę, z której zamierzam wyjąć przepiękne, wyraziste, żeby nie powiedzieć RAŻĄCE cienie z różem i żółcią w roli głównej.
I zamierzam się nimi pomalować! O tym właśnie chcę wam opowiadać. :)

Chyba w następnym wpisie powiem wam co nieco o mojej małej kolekcji pędzli...

siju




środa, 19 listopada 2014

po co mi to i co to będzie

Witam na kartach nowego bloga mojego. Kto mnie zna, to wie, że nie jest on pierwszy w mojej "karierze" i kto wie, czy ostatni... ;)

Dwa inne moje blogi zrobiły się jakieś takie na serio. Na "Pisaninie" biję się z życiem, rozliczam z przeszłością i teraźniejszością w oczekiwaniu na niewiadomą, choć ewidentnie nieciekawą przyszłość. No tak mi wychodzi, bo jak mnie ciśnie to mi się piszę. Drugi blog "Gdyby kózka nie skakała" z kolei jest z założenia belferski, taki nauczający, co z rzadka bywa zabawne, niestety.

Dlatego postanawiam i ogłaszam, że blog Mucha nie siada będzie  zdecydowanie NIE NA POWAŻNOŚĆ, a dla rozrywki i zabawy. Bo kręci i nęci mnie ostatnio coś, co mnie trzyma przy YouTube jak na smyczy i co przetrzebia mój portfel na skalę mnie przerażającą - MAKIJAŻ. Ha! No tak mnie wzięło, że autentycznie zaczynam się tym bawić. A skoro w bawieniu się jestem dziewiczo dzika i nieśmiała jednocześnie, to pomyślałam, że od czasu do czasu coś o tym moim malowaniu się napiszę. Żadnych filmików, żadnych instruktaży - toż ja się na tym znam, jak na fryzjerstwie, gdzież bym śmiała. Ale jak coś fajnego spotkam, kupię i wypróbuję, albo jak coś odkryję, to napiszę. Albo jak spieprzę tak, że nic tylko lustra powybijać, to też napiszę, choćby przez łzy tuszem zafarbowane. Albo jak z sukcesem nauczę się twarz konturować, to pochwalę się wam tutaj w internecie, żebyście się pośmiali, jak dorosła kobieta cieszy się, że ładnie puder na twarzy rozprowadziła.

A wszystko to będziecie musieli sobie po prostu wyobrazić :)

ZAPRASZAM