czwartek, 29 grudnia 2016

słaby rok?

Tak sobie patrzę na ilość postów w tym roku i - bądźmy szczerzy - nie wygląda to imponująco. Gdybym na tym zarabiać miała, to pewnie bym głodowała gdzieś pod mostem (z pełnym szacunkiem dla tych, co to pod mostem...). Na szczęście mam inne źródło utrzymania, mąż na chleb z szynką się dokłada ;), więc nie jest źle.
Przyczyny zmniejszającej się ilości postów na tym blogu mogą być różne - posnujmy się tutaj trochę...
Może byłam tak zarobiona, tak obciążona innymi obowiązkami, że mimo szczerych chęci nie miałam czasu, siły i ochoty pisać o tym,  jak cudownie się czuję w takim to a takim makijażu na twarzy? Więcej! Może nie miałam czasu na to, żeby makijaż sobie robić i chodziłam po ziemi z twarzą taką, jak ją pan bóg stworzył i jak jej postarzyć się pozwolił? Może... A może stwierdziłam, że to poniżej mojego poziomu o makijażu pisać, że czas się ustatkować, do zbliżającej się czterdziestki przyznać i rozpocząć blog kulinarny? Nie, nie kulinarny... Może o powtórnym i pomysłowym wykorzystywaniu ubrań, których już nie noszę? Nie, przepraszam - to nawet mnie rozśmieszyło :). To dlaczego? Straciłam pasję? Już mnie to nie bawi? Znudziło mi się?

W sumie nic z powyższego, tak tylko lubię pogadać ;). Jakoś tak faktycznie się składało, że miałam inne rzeczy do robienia i zwyczajnie nie chciało mi się malować przy aparacie. Chyba uspokoiłam się nieco w tym całym moim szaleństwie. Nie rzucam się już na wszelkie wyprzedaże kosmetyków, nie kupuję mnóstwa cieni czy tuszy do rzęs. Pełna kontrola. Nie mam też najzwyczajniej w świecie ochoty na kolorowe makijaże każdego dnia, ostatnio zwykle sięgam po naturalne, "miękkie" kolory na powieki - w takich czuję się dobrze. Uspokoiłam się też z rozświetlaniem twarzy tu, tu, tam i jeszcze tam. Lubię nakładać róż, czasami nawet daruję sobie konturowanie twarzy (!!!).

Nie ustaję natomiast w poszukiwaniu pudru idealnego, który niby by pudrował, ale jednak by go widać nie było. Ciągle jeszcze nie jestem w posiadaniu idealnego podkładu - mam nadzieję, że kiedyś moje poszukiwania zostaną uwieńczone powodzeniem.


Wiecie, chyba doszłam do takiego momentu, że potrzebuje mniej, żeby czuć się ze sobą jako tako. Wiem, jak chcę wyglądać i daję to sobie. Wiem, że są kobiety, które spokojnie mogą wyjść z domu bez makijażu i czują się dobrze. Wiem też, że ciągle pokutuje przekonanie, że tylko ta kobieta, która potrafi wyjść z domu bez makijażu, jest prawdziwie sobą. Trudno. Ja wiem, że żeby czuć się dobrze, chcę mieć na twarzy podkład, zaznaczone brwi, podkreślone oczy i poliki. I już. I wydaje mi się, że musiałam najpierw przejść przez fazę kupowania, próbowania, full-malowania, żeby teraz móc powiedzieć, że nie zawsze tego potrzebuję. Taki sobie proces przeszłam i dobrze mi z tym :)

I w sumie polecam. Zobacz, jak fajnie, jak inaczej możesz wyglądać w makijażu. Możesz poczuć się piękniejsza, pewniejsza siebie - no bo czemu nie? Co w tym złego? Mnie wyszło na zdrowie :)

Ach, i jeszcze. Przyjemnie jest zobaczyć pięknie podkreślone brwi u siostry, nowe kosmetyki u koleżanki czy u mamy. Kto wie - może trochę to przeze mnie? ;)

Będę tu czasami pisać - może bardziej o pielęgnacji, jakimś fajnym gadżecie czy kosmetyku, który powalił mnie na kolana albo odwrotnie - rozczarował mnie w całości. Mam takie rzeczy u siebie i chciałabym się nimi z wami podzielić. Bo - znowu - czemu nie?

Wszystkiego dobrego w nowym roku, niechaj się wam szczęści! Bo co w tym złego? ;)

P.S. Dawno, dawno temu miałam swoją stronę internetową "Baba przy garach" czy coś w tym rodzaju. Serio, serio. To było jeszcze wtedy, kiedy wydawało mi się, że pisanie o jedzeniu jest atrakcyjne ;)



Pozdrawiam :)


niedziela, 16 października 2016

na dnie

Moje pierwsze skojarzenia ze słowem dno są raczej z tych nieprzyjemnych. Dotknąć dna, na dnie się znaleźć, dennie się czuć i wyglądać. Na szczęście od dna można się odbić, a wypicie do dna od czasu do czasu jeszcze chyba nikomu nie zaszkodziło? ;)

Zupełnie inaczej niż dna w życiu, dna w produktach kosmetycznych sięgać lubię. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, na jak długo potrafią wystarczać niektóre kosmetyki. Używasz i używasz, a one trwają, dobrze się mają i nigdzie się nie wybierają. Tak, wiem, że "no to chyba dobrze, że kosmetyk jest wydajny, prawda?". Owszem, prawda. Tylko, że ileż można używać tego samego! Na półkach w sklepach z kosmetykami ciągle pojawiają się jakieś nowości, człowiek chciałby spróbować czegoś innego, a w głowie ciągle się szamocze "masz prawie identyczny w domu, szkoda pieniędzy!"

Weźmy sobie na przykład produkty do konturowania twarzy. Jest tyle możliwości, taki wybór! Firmy kosmetyczne ścigają się w wymyślaniu kolejnych zestawów do konturowania i rozświetlania twarzy. ZESTAWÓW! A ja kupiłam sobie dwa produkty Matt Bronzing & Contouring Powder z KOBO, jeden w kolorze 311 Nubian Desert, drugi jaśniejszy 308 Sahara Sand i męczę je i męczę. I proszę mnie nie zrozumieć źle, to są bardzo dobre produkty, nie brakuje im niczego, naprawdę. Tylko, że mała dziewczynka we mnie jest już nimi znudzona i chciałaby paletkę.... taką fajną, z lusterkiem.

W końcu kupiłam sobie Pro Strobe Palette z Freedom - z trzema rewelacyjnymi pudrami do cieniowania twarzy, dwoma do jej rozjaśniania i jednym (kiepskim w mojej ocenie) rozświetlaczem. Jest tam też i lusterko i nawet pędzel był w zestawie (całkiem fajny zresztą). Ale żeby udowodnić wam, że najpierw odpowiednio zużyłam pudry z KOBO, mam dla was dwie piękne dziury :)

308 SAHARA SAND

311 NUBIAN DESERT
Trzystka jedenstka jeszcze ma w sobie trochę dobra, ale spójrzcie na moją nową paletkę - czyż nie jest piękna?

FREEDOM "Pro Strobe Palette"


Kolejne dziury (aż trzy), którymi chcę się pochwalić są dziurami zdecydowanie droższymi. Pojawiły się bowiem z palecie cieni do oczu, za którą dałam onegdaj sporą sumkę. Mowa oczywiście o Shade+Light eye od Kat Von D. Używam jej namiętnie w całej jej okazałości, natomiast kolorów, przez które przebija oczko dna, używam niemal codziennie.


Kat Von D "Shade+Light eye"
Te dwa jasne cienie po lewej stronie są idealne do rozjaśniania obszaru skóry pod łukiem brwiowym i do rozjaśniania kącików wewnętrznych oka, natomiast kolor na górze po prawej uwielbiam po prostu za jego delikatnie ciepły, rudawy odcień - jest świetny do nadawania kolorom nieco ciepła, a także do zaznaczania linii załamania powieki.


Na koniec zostawiłam sobie dziurę, która błyszczy wśród tych matowych. Dziura - perełka :)

Maybelline "Color Tattoo 24hr", 35-On and on Bronze
Cień ten dostałam w prezencie od koleżanek z przedszkola, kiedy odchodziłam. To było jakieś 1,5 roku temu i oto dotknęłam dna. Uwielbiam ten cień w kremie za wszystko - jego kolor (ciepły, złocisty, ale nie dający po oczach brąz), konsystencję i trwałość. Odkąd wróciłam do okularów (żeby zaoszczędzić nieco na soczewkach) cienie w kremie są moimi ulubionymi - nie mam potrzeby nakładania wielu kolorów na powiekę, chcę ją tylko zaznaczyć nienachalnie i cienie w kremie są tutaj niezastąpione. A Color Tattoo w kolorze 35 - jest genialny! I niech was ta dziurka mała nie zwiedzie - coś czuję, że posłuży mi jeszcze kolejne 1,5 roku :)

I to wszystkie dna w mojej kolekcji. Mało, prawda? Zapracowałam jednak na nie uczciwą pracą, pędzelkiem kupionym za własne pieniądze - nikt mi nie pomagał. Jestem dumna z moich sześciu "oczek" i obiecuję, jakem tu siedzę i piszę do was, że nie ustanę i że tych dziur będzie jeszcze więcej.


Pozdrawiam serdecznie :)



czwartek, 11 sierpnia 2016

ekwipunek

Wakacyjny wypad zapowiadał się w tym roku interesująco. Ambitnie bardzo postanowiliśmy uderzyć w stronę gór polskich, zaczerpnąć nieco zagranicznego powietrza i w drodze powrotnej bliżej poznać to, co polskie. Trasa obejmowała Jakuszyce - Pragę - Wrocław.
Nie wiem, czy wy też tak macie, ale ja, jak mam gdzieś wyjechać, to zawsze boję się, że wezmę ZA MAŁO, w związku z czym oczywiście zawsze biorę zdecydowanie za dużo. Zasada ta, ku zdziwieniu męskiej części mojej małej rodziny, nie dotyczyła w tym przypadku kosmetyków kolorowych. Pomyślałam, że co jak co, ale malować się w góry to ja nie będę - nie jestem przecież aż tak dziwna ;). W praktyce oznaczało to pokrycie twarzy kremem z filtrem (zawsze!), wyrównanie koloru podkładem (niekoniecznie) i zrobienie BRWI (zdecydowanie tak!). No cóż, mogę iść na wiele ustępstw, ale bez brwi w góry nie pójdę - oznaczałoby to z mojej strony brak szacunku dla piękna natury polskiej.

Tak na marginesie, obserwując panie schodzące w hotelu na śniadanie zauważyłam, że byłam jedną z niewielu - większość kobiet schodziła na dół, z samego rana, w dość pokaźnym makijażu.

Inna sprawa - myślałam sobie - w mieście. No nie można wyjść w Pragę czy uderzyć we wrocławskie uliczki bez odrobiny makijażu. Wiadomo - różnych ludzi się mija (w Pradze to nawet baaardzo różnych i ciekawych) i samemu też by chciało się być choć trochę atrakcyjnym. Tak wiecie - nienachalnie, ale jednak.

Zabrałam dosłownie minimum. Ot, tyle:



Mhm, może zbyt enigmatycznie to przedstawiłam... Może lepiej będzie tak:



Już nieco lepiej, może coś zobaczyć. Jak widzicie, kosmetyczka nie była wypchana po brzegi, co naprawdę MI SIĘ CHWALI :)

Proponuję wysypać zawartość na stół, będzie można dokładniej obejrzeć zawartość:



A może by tak poukładać?


O tym, że wspomniany wcześniej krem z filtrem (SPF 50+) i podkład musi być, wiedziałam od razu. Wiedziałam też, że będę chciała ujawnić szerszej publiczności, iż posiadam brwi. Kolejną rzeczą, której byłam pewna to ta, że nie chcę brać ze sobą pędzli - trzeba je myć, suszyć, zajmują dużo miejsca - pędzle nie nadają się do podróżowania. Postawiłam więc na produkty w kremie - do ich aplikacji wystarczą palce. Stąd cień w kredce (nakładasz i rozcierasz), róż w kremie (tak samo), kółko do konturowania twarzy w kremie (jak widzicie wieczko uległo wypadkowi - jakaś stopa je zmiażdżyła niechcący ;)). Jedynym narzędziem, jakie wzięłam ze sobą była gąbeczka - jajeczko, niepotrzebnie zresztą, bo nawet z podkładem palce radziły sobie lepiej, niż jajo. Do brwi wzięłam kredkę i szczoteczkę - żeby nie trzeba było brać pędzelka. Wrzuciłam tusz do rzęs i - tutaj zaszalałam - dwie moje ulubione pomadki. A.., myślę sobie, może se raz po raz usta pociągnę seksownie. Do tego małe lusterko i temperówka - skoro biorę kredki, to może mi się przydać, a miejsca dużo nie zajmuje.

I wszystko! I wystarczyło! Gdybym miała jakoś jeszcze uszczuplić ten zestaw, to nie brałabym już gąbki, darowałabym sobie pomadki i ewentualnie produkt do konturowania. Ale niekoniecznie.

Wyjazd się udał (choć jeśli zapytacie o opinię Juniora, będzie miał zgoła odmienną opinię - 9-latki nie lubią łażenia po mieście :)). Zakochałam się w łażeniu po górach i ścieżkach z rosnącymi po bokach jagodami. Zadziwiłam się wielością kultur i narodowości ludzi, którzy przyjeżdżają zobaczyć Pragę. W końcu zobaczyłam Złotą Uliczkę i Panoramę Racławicką. I gdyby ktoś mnie pytał, czy żałuję, że nie poleżałam sobie w tym roku na piaskach wsłuchując się w szum morskich fal? Let me think.... Nie, ANI TROCHĘ :)

Teraz obkładam się maseczkami regenerującymi, oczyszczającymi i nawilżającymi, bo powiem wam szczerze, że cera po tych wojażach wygląda na mało zadowoloną....

Pozdrawiam serdecznie :)


niedziela, 24 lipca 2016

pod napięciem

Wyobraźcie sobie, że malujecie osobę, którą jeśli sobie wyobrażacie w sytuacji makijażowej, to tylko w takiej, w której ona maluje was. Owszem, zdanie długie i pokrętne, ale jak przeczytacie kilkakrotnie, to nabierze ono sensu :). Idziemy dalej. Dodatkowo ta osoba wybiera się na imprezę, a jak wiadomo, od makijażu na imprezę wymaga się nieco więcej. Po trzecie - ta osoba ma OPADAJĄCĄ POWIEKĘ!
Mili Czytający, poznajcie Asię, moją starą (ale jakże jeszcze młodą!) bardzo dobrą i bliską znajomą z lat hen hen szkolnych i odległych (choć nie tak odległych, żeby trzeba było nazywać kogoś osobą starą). Nie dalej, jak wczoraj odwiedziłam ją w jej progach zaopatrzona w skromną ilość pędzli i kosmetyków, aby dokonać aktu wykonania na niej makijażu.

Jako się wyżej rzekło nie była to dla mnie sytuacja bezstresowa. Choć znamy się już kupę lat (nie jest to jednak kupa czyniąca z kogokolwiek osoby starej), to jakoś nigdy nie wyobrażałam sobie, że to ja mogłabym malować Asię. Jest to osoba w moim odczuciu bardzo świadoma swojej kobiecości, mająca bardzo dobry kontakt z tą właśnie częścią swojej natury i wykonanie makijażu takiej osobie wyczuwalnie podnosi ryzyko spieprzenia sprawy. Ale dobra - niech będzie, że spróbuję, niech będzie, że na imprezę, ale żeby na dodatek opadająca powieka? O, pardą - OPADAJĄCA POWIEKA?

Oko Asi w przybliżeniu. Opadająca powieka zakrywa sporą część górnej powieki,
widoczna zostaje praktycznie tylko górna linia rzęs.

Kto ma, ten się pewnie ze mną zgodzi: pomalować oko z tego typu powieką tak, żeby cień był widoczny przy otwartym oku, nie jest sprawą łatwą. A ja w temacie wiedzę mam malutką (tyle, co gdzieś tam obejrzałam i przeczytałam), a praktyki żadnej, gdyż ponieważ moja powieka nie opada. Mamy z Asią po prostu zupełnie inne typy oczu, a ja, no cóż - nie licząc siostry i mamy - malowałam w życiu tylko twarz własną. Nie będę może wykładała teraz zasad malowania takiej powieki, bo to może niektórych nudzić, mi się mogą słowa powykręcać od kluczenia i wyjaśniania wszelkich szczegółów, a kto chce, to sobie w necie bez problemu znajdzie. Gdybym miała jednak w punktach i tak, żeby nie wyszło, że nie wiem ;), to wykład miałby następujące rozdziały:
1. na otwartym oku zobacz, która część powieki jest widoczna,
2. na otwartym oku wyznacz sobie nowe, widoczne załamanie powieki: na pewno będzie wyżej, niż załamanie naturalne,
3. cieniuj oko wedle swoich życzeń, ale trzymając się wyznaczonego, sztucznego załamania,
4. pomocnym być może: mocne przyciemnienie zewnętrznego kącika oka i linii rzęs, a także przyklejenie rzęs sztucznych,
4. przede wszystkim i wielokrotnie otwieraj oko i sprawdzaj, jak cień wygląda (czy w ogóle wygląda?!) przy otwartym oku.
Albowiem głównym problemem, jaki sprawia opadająca powieka jest to, że cień położony na obszarze wyznaczonym przez naturalne załamania powieki, po otwarciu oka jest po prostu niewidoczny. Owszem, zdanie długie i pokrętne, ale jak przeczytacie kilkakrotnie, to nabierze ono sensu :).

CZYLI: ja wiedziałam, co wiedziałam, ale nie wiedziałam, czy potrafię, a Asia wiedziała, że chce, żeby makijaż był w kolorach ciemnego fioletu i żeby był widoczny.

Zaraz wam pokażę, jakie były efekty naszego spotkania. Za ocenę mojej pracy niechaj posłuży fakt, że pani A. poszła pomalowana przeze mnie na imprezę i zdaje się, że była zadowolona. Więcej: ja patrząc na nią w tym makijażu też byłam zadowolona z efektu. Oczy były wyraźnie zaznaczone, większe jakby, podkreślone. Zresztą, sami porównajcie oko pomalowane z tym bez makijażu:





Jak widzicie, posunęłam się z cieniem naprawdę wysoko, ale tylko na takiej wysokości cień był widoczny, kiedy Asia otworzyła oko - gdybym trzymała się naturalnego załamania powieki, moja modelka by się chyba załamała :).

A oto i ona po całości. I znowu: najpierw "przed", a potem "po".





I tak....

Bardzo dziękuję Asi, że pozwoliła mi na publikację zdjęć swojej twarzy. Z tego, co wiem, pani A. wytańczyła się przednio :)

Pozdrawiam serdecznie :)



sobota, 28 maja 2016

50 plus

Kiedy zaczynają się ciepłe, a przede wszystkim słoneczne dni, skórze na mojej twarzy wydaje się, że znowu ma naście lat. I ja nawet jestem w stanie to zrozumieć. Słońce, dłuższe dni, fajnie odsłonięci niektórzy panowie na ulicy - to wszystko powoduje, że kobieta czuje się młodsza, ma ochotę podkasać spódnicę, wskoczyć na rower i jechać pod wiatr z uśmiechem przyklejonym na twarzy. Ja to wszystko rozumiem. Nie mogę jednak, jako kobieta dobijająca statecznego wieku, pozwolić sobie na młodą cerę! Po pierwsze, będą mnie podejrzewać, że na siłę próbuje się odmłodzić, choć widać wyraźnie, że swoje lata już mam, a po drugie taka młoda cera nie ma w sobie nic ze świeżości, jaka kojarzy się mi z młodością.

Nie, nie, ja się wcale nie pomyliłam - młoda cera wcale nie jest ładna. Ach, no tak - moi kochani, cofnęliście się trochę za daleko... Nie chodzi mi o cudowną cerę 10-latki, gładką i milutką. Pójdźmy parę lat do przodu, myślę, że jakieś 7 - 8 wystarczy. Widzicie ją? Stoi przed lustrem i ze łzami w oczach nakłada na twarz tony kremów tonujących, kilogramy korektora, nie mówiąc już o żelach i maściach na pryszcze, które sowicie położyła pod to wszystko. O TAKĄ właśnie młodą cerę mi chodziło, do takiego bowiem etapu cofa się wystawiona na słońce moja twarz.

Kilka lat wstecz, po prostu, podobnie jak ta nastolatka, stałam przed lustrem, płakałam i pytałam sama siebie dlaczego? dlaczego? Później poszłam po rozum do głowy i za jego radą udałam się do dermatologa. Jedna pani zapisała mi maść, druga pani zapisała mi maść i dopiero trzecia pani postanowiła zadziałać antybiotykiem. I dzięki bogu za trzecia panią, bo antybiotyk pięknie wszystko zaleczył. 

Nie muszę chyba jednak tłumaczyć, jak kapryśna potrafi być cera. W tym roku, ledwo słońce wyszło na dłużej, obsypała się gówniara malutkimi wypryskami. Tym razem postanowiłam zadziałać, jak na dojrzałą kobietę przystało, wyciągnęłam działo 50+.



Pierwszą bronią, po którą sięgnęłam, bo była pod ręką i w szufladzie, to był przeciwzmarszczkowy krem do twarzy SPF50+ z Ziaji


Krem jest bardzo gęsty, bałam się, czy i jak zgra się z moim podkładem. Okazało się, że szafa gra. 
Rano, po umyciu twarzy nakładam krem pod oczy, potem całkiem szczodrze smaruję twarz wyżej wymienionym. Czekam trochę, żeby się wchłonął, od czasu do czasu poklepuję go czule na mojej twarzy, po czym, tak jak zawsze nakładam podkład. Na moje wyczucie na taki krem lepszy jest chyba podkład matujący, bardziej treściwy - wydaje mi się, że podkład lekki, rozświetlający mógłby zniknąć na tym kremie. Nie wiem tego na pewno - nie sprawdzałam. Krem ten jest trochę lepki na twarzy, co w sumie też chyba wpływa dobrze na trwałość leżącego nań podkładu.

Krem polecam serdecznie, ja go kupiłam na stanowisku  Ziaji w Pestce w Poznaniu. Jest to seria Ziaja med, więc w drogeriach raczej go nie dostaniecie, ale w aptekach i stanowiskach firmowych na pewno tak. Nie pamiętam, ile kosztował, ale Ziaja generalnie nie ma drogich kosmetyków.





Dla leniwych (albo sprytniejszych ;)) jest też inna możliwość - krem BB. Jak zapewne wiecie, jest to produkt łączący w sobie wszystkie dobra, jakie szanująca się kobieta chce położyć na twarz, zwłaszcza latem. ALBOWIEM, jak mówi definicja, krem taki zawiera w sobie podkład, korektor, krem pielęgnujący i filtry przeciwsłoneczne. Nie trzeba nic więcej, prawda? I pozwólcie, że coś wam powiem w sekrecie - kremy BB, które możecie sobie wziąć z półki w drogeriach, moim zdaniem mają niewiele wspólnego z prawdziwymi BiBikami. Idea tych kremów przywędrowała do nas z Azji, gdzie nie tylko mają pielęgnować i chronić skórę, ale także ją rozjaśniać. A skoro te azjatyckie są "prawdziwe", to postanowiłam po nie sięgnąć. Tak trafiłam na stronę sklepu sprzedającego oryginalne kosmetyki firmy SKIN79 (KLIK). Można tutaj kupić przeróżne rodzaje tych kremów (z kremami BB jest tak, że nie mają wyboru kolorów, jak podkłady - mają się do skóry dopasowywać, w co akurat wierzyć mi się nie chce), każdy w opakowaniu o innym kolorze. W ciemno kupować - szkoda pieniędzy, zwłaszcza, że do tanich nie należą. Na szczęście w sklepie można też kupić próbki niektórych z nich, co też uczyniłam. W paczce przyszły do mnie kremy: pomarańczowy, różowy i złoty (o, tutaj). Próbę zaczęłam od pomarańczowego.

Oto, co pisze o nim producent na stronie:
"Krem posiada kompleks regulujący pracę gruczołów łojowych (...) . Pomaga zachować zdrowy wygląd skóry, ponadto posiada wysoki filtr przeciwsłoneczny SPF50+PA+++. Wysoka zawartość naturalnych olejów utrzymuje skórę jędrną i nawilżoną, ekstrakty roślinne mają działanie przeciwzmarszczkowe. Fitosfingozyna wzmacnia barierę ochronną naskórka i działa kojąco na niedoskonałości, również przeciwdziała powstawaniu nowych wyprysków czy zaskórników. Cermidy uzupełniają barierę lipidową dzięki czemu wzrasta wilgotność w skórze."
Co ja o nim myślę? Powiem krótko: rewelacja! Po pierwsze - wysoki filtr. Po drugie - kolor idealny dla mnie (ma żółte tony, jest jasny). Po trzecie - kryje jak rasowy podkład. Ponadto na skórze trzyma się bez zarzutu, jest przyjemny w nakładaniu i noszeniu (no jak krem) i jest wydajny. Trzeba naprawdę niewielką ilość, żeby pięknie wyrównać kolor skóry. Poza tym nie trzeba bawić się w oklepywanie kremu z filtrem, a jak ktoś ma cerę nie za suchą, to może darować sobie pod BB jakikolwiek krem. Jestem ZA. I prawie na pewno (bo w kwestii zakupów nie ufam sobie w 100%) kupię jego normalną objętość. Uważam, że jest wart swojej ceny.

Moja skóra - smarkula uspokoiła się. Zrównoważyłam jej nastoletnie wyskoki porządną pięćdziesiątką. Nie twierdzę, że ochrona jest stuprocentowa, czasami coś mi tam wyskoczy, ale wierzcie mi, w porównaniu z tym, co miałam choćby rok temu, to to jest nic. 

Serdecznie polecam ochronę cery przed promieniowaniem słonecznym każdej z was. Jeśli wierzyć temu, co piszą, to sięganie po 50+ teraz opóźni nasze na 50+ wyglądanie. I o to chodzi ;)

Pozdrawiam serdecznie i dużo słońca życzę :)


piątek, 20 maja 2016

tydzień z życia kobiety

PIĄTEK

Uwaga, za chwilę czytelnik może czuć się porażony stereotypem. Nie przychodzi mi jednak w tym momencie nic innego do głowy... Sorry.
Otóż...
Piątek ma w sobie coś w troskliwej matki. Troskliwej w sposób zdrowy. Nie jest albowiem jej celem zrobienie wszystkiego za ciebie, nie próbuje odseparować cię od całego zła świata, nie wyręcza i nie daje się nabrać na symulowaną gorączkę. Nie, nie. Jeśli w twoim grafiku jest praca, to idziesz do pracy, jeśli masz w tym dniu zajęcia w szkole czy na uczelni to nie ma wybacz - masz się ubrać i iść. Ubranie masz sobie wybrać sam, jeśli jesteś głodny, to TAM jest kuchnia i przy okazji wyrzuć śmieci. Dziecko takiej matki nie ma jej tego za złe. Ono wie. Wie, że jak tylko wróci do domu, to mama zgodzi się na dwudniowy odpoczynek. Wie, że po pracy może spokojnie iść ze znajomymi w miasto, bo nikt nie będzie go budził na drugi dzień wcześnie rano. Latorośl nie miga się od swoich obowiązków, bo mama jest gwarancją, że po wysiłku przyjdzie czas na zasłużony, bezwarunkowy odpoczynek. Taka to piątkowa metaforyczna matka.

W piątek nawet jak się nie chce, to jednak nie chce się jakoś mniej. Człowiek wie, że musi jeszcze przez chwilę ponapinać mięśnie, w zależności od wykonywanej pracy mogą to być mięśnie twarzy, mięśnie ramion czy mięśnie brzucha. Nieważne. Ważne jest to, że jeszcze trochę, jeszcze parę godzin, minut, sekund... i będziesz mógł je spokojnie rozluźnić. Jak u mamy, prawda? ;)

Ludzie różnie próbowali piątek zepsuć, ograniczyć, "uskromnić". A to jeść mięsa w piątki nie kazano, a to tańców i zabaw wszelkich zakazywać próbowano, nie wiedzieć czemu naznaczono go śmiercią, smutkiem, ascezą. Ale piątek się nie dał. I nie daje się cały czas. Trzyma fason, ludzi uszczęśliwia i cieszy się wśród ludu ludzkiego wielką sympatią.

W piątek można się nieco przyciemnić, pokazać pełną gotowość na niesamowity wieczór w gronie znajomych. Na przykład na fioletowo.





Fiolet na górze i fiolet na dole oka. Konsekwentnie. Ale można też mniej konsekwentnie - pokaż w piątek, że zamierzasz go uczcić. Może jakieś światełko na środku powieki ruchomej? Żeby intrygowało, ale nie raziło? Albo może nie....?
Nie wiem, już mi się w sumie nie chce, już jakby nie muszę, w końcu mamy piątek ;)


Pozdrawiam serdecznie i życzę fajnego weekendu! :)



czwartek, 19 maja 2016

tydzień z życia kobiety

CZWARTEK

W czwartek to ja się prawie czołgam. Nie wiem, dlaczego, ale kiedy nadchodzi ten dzień, to jakby wszystko zdaje się działać na przekór mnie. Dajmy na to budzik - przecież daję mu wyraźnie do zrozumienia, że SŁYSZAŁAM, że nie musi się co 5 minut wyrywać ze swoją cholerną melodyjką. SŁYSZAŁAM, mówię! ZARAZ wstanę!

:::::::::::::: 5 minut później ::::::::::::::::::::::;

Powiedziałam         że        zaraz       wstanę           !!!

Zaraz potem z równowagi próbują mnie wyprowadzić elementy widoczne w lustrze w łazience, znaczy tak mniej więcej od piersi w górę, z naciskiem na górę. Moja twarz wywala na mnie zmarszczki, zagniecenia, zaczerwienienia na przemian z zasinieniami. Moje włosy śmieją mi się w wyżej wymienioną twarz swoim ekstremalnym nie-ułożeniem, z zadowoleniem oznajmiając, że w czwartek nie zamierzają zmienić swojego wyglądu nawet po umyciu. Co też czynią z wredną satysfakcją.
Potem sprawa z czwartkiem ma się jeszcze gorzej - podkład się skóry nie trzyma, puder waży się po całości, konturowanie znika w nieokreślonych okolicznościach, a usta wysychają na wiór, mierząc do mnie resztkami wyschniętej, niedającej się niczym usunąć pomadki. Kawa nie pomaga, ciastko nie smakuje, a ulicą jakiś bałwan jedzie 30 km/h. W pracy głośno, potem głośno, a na koniec jeszcze głośno. Szlag by to trafił!

W czwartek muszę być dla siebie dobra, żeby w tym całym czwartkowaniu nie zwariować. Muszę zrobić coś, co nawet przy zważonym podkładzie będzie wyglądało dobrze. W czwartek moje oczy muszą jaśnieć.




Nie błyszczeć, ale jaśnieć właśnie. Wystarczy, że twarz mi się błyszczy, choć akurat TAM nie powinna, dajmy sobie spokój z błyskiem. W takie dni jak czwartek na ratunek zawsze przychodzi mi jasny, beżowy matowy cień, który nakładam ruchem zamaszystym na całą powiekę ruchomą. Niech jednak czwartek nie triumfuje za bardzo nad tą ascezą, niech nie myśli, że nie dodam koloru na pohybel jego czwartkowej mości. Uwielbiam do takiego beżu dodać co nieco na górę - na i ponad załamanie powieki. Tutaj akurat jest to rudawy pomarańcz, bardzo delikatny, matowy - czasami nakładam tam zgaszone, ciepłe i równie delikatne bordo (wszystko to cienie matowe z mySecret, polecam). Dodaję nieco tego samego cienia na dolną powiekę i od razu mi lepiej. Jakoś ten czwartek trzeba przeżyć, prawda?

Na szczęście już wieczór, siła oddziaływania czwartkowej aury zaczyna słabnąć, wizja piątku i weekendu przyjemnie zaczyna dmuchać po karku... Mmmmm, bardzo przyjemnie ;)

To wszystko na dzisiaj, pozdrawiam was serdecznie i see you later! :)


środa, 18 maja 2016

tydzień z życia kobiety

ŚRODA





W środę przyda się mocna kawa albo porządna aromatyczna czekolada. W środę człowiek potrzebuje pokrzepienia - zdążył się już napracować, a przed nim jeszcze dwa takie same dni pracy. Nie wolno mu podupaść, nie wolno się zniechęcić, rezygnacja nie wchodzi w grę. Trzeba zebrać się w sobie i z zapasem energii zacząć i skończyć ten środkową część tygodnia, bez lęku i z tupetem spojrzeć w oczy czwartkowi.

Środa jest w sumie całkiem przyjemnym dniem, nie sądzisz? Fakt, możesz już powoli czuć zmęczenie, gdzie nie spojrzeć - w przód czy w tył - weekend jest tak samo oddalony. Przypomnij sobie jednak tą przysłowiową szklankę, którą ktoś napełnił tylko do połowy. Widzisz? Jest w połowie pusta! Do połowy wypita! Została ci do wypicia tylko druga połowa! Machniesz jeden łyk, potem drugi, trzeci i ani się obejrzysz, a zobaczysz przyjemnie się zapowiadające dno piątkowego popołudnia :). Bądźmy szczerzy - zawsze lepiej mieć już środę niż tkwić jeszcze we wtorku, prawda?

Proponuję świętować środę mocnym akcentem na oku. Takie brązowe, cieplutkie smoky... W zewnętrznym kąciku dość mocny, ciemny mat, który przechodzi sobie w złocisty, przyjemnie mokry akcent. Uwielbiam takie zestawy. Jak tylko położę na powiekach brązowe ciepło od razu chłód moich niebieskich oczu robi BAM! i przepięknie się intensyfikuje. Magia kolorów :).

I tylko pomyśl: jak będziesz zmywała makijaż będzie już środowy wieczór... Blisko, coraz bliżej... :)

Pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia! :)



poniedziałek, 16 maja 2016

tydzień z życia kobiety

WTOREK

Wtorek to już całkiem poważna sprawa. Z wtorkiem nie ma żartów. O ile w poniedziałek można się było jeszcze łudzić, że może to sen jakiś, że jeszcze nie nadszedł tak naprawdę, o tyle we wtorek czas spojrzeć prawdzie w oczy. Znowu trzeba rano wstać, zrobić pięć przysiadów i zakasać rękawy.
Mówi się, żeby nie patrzeć za siebie, że to co było, to już było - po co się tym zajmować. Z wtorkiem jednak rzecz ma się z lekka inaczej. Z perspektywy drugiego dnia tygodnia znacznie przyjemniej patrzy się wstecz - "dzięki bogu, już po poniedziałku", niż przed siebie - człowiek nawet nie minął półmetka. Taka to wtorkowa przewrotność rzeczy.

A tak przy okazji, jak już jesteśmy przy liczebnikach porządkowych... Wtorek jest drugim czy trzecim dniem tygodnia? Pytanie to w istocie sprowadza się do zagadnienia innego, bardziej podstawowego: czy początek tygodnia przypada w niedzielę (pamiętam takie słowa wygłaszane na mszy wieki temu) czy może w poniedziałek, jak lud niewierzący lub niepraktykujący chce głosić? Czy początek jest tu czy tam? Czy w momencie zapłodnienia czy dopiero po kilku tygodniach? Czy to zygota jeszcze czy już zarodek? Och, pardą - zdaje się, że się z lekka zapędziłam ;)

Odejdźmy czym prędzej od tematu zapłodnienia, nie sprowadzajmy sobie tej siły rażenia na głowę. Ja tu przecież o tematach błahych, nieistotnych w sumie, ot - taka fanaberia.

We wtorek z reguły chce mi się słabo. Wcześnie wstaję, wcześnie muszę wyjść z domu - komu by się tam chciało bawić w dokładność czy rozcieranie. Na takie dni, jak wtorek uwielbiam cienie w kremie - rozwiązanie idealne i proste jak drut.




Tutaj możesz zapomnieć o pędzlach do oczu. Nabierz cień na palec i rozetrzyj bez kokieterii na całej powiece ruchomej. Ja lubię tymże samym cieniem wyjść ponad załamanie powieki - tak, żeby jak oko otworzę cień nie znikał w załamaniach skóry. Ten sam cień, ba - nawet tym samym palcem, nakładam na dolną powiekę. I tutaj też nie boję się zjechać cieniem niżej - akurat ten kolor jest na tyle bezpieczny, że nie wygląda się wtedy jak panda, za to ten ciepły brąz fajnie oko dopełnia. Uwielbiam to rozwiązanie, często po nie sięgam, nie tylko we wtorki.

Cienie w kremie polecam każdej osobie, która uważa zbyt długą zabawę cieniami za stratę czasu. Są proste w obsłudze, mogą być zarówno matowe jak i błyszczące, a efekt jaki dają zadowoli niemal każdego. Zaciekawiona? Proponuję zacząć od Maybelline COLOT TATTOO 24H, jeden cień wystarczy na wieki i choć gama kolorystyczna niczego nie urywa i nie podrywa, to jednak można tam małe perełki znaleźć.

To co - byle do środy :)

Pozdrawiam i do zobaczenia! :)

P.S. Wszystkich obrońców życia, którzy poczuli się przez jakąś sekundę urażeni, serdecznie przepraszam.



niedziela, 15 maja 2016

tydzień z życia kobiety

PONIEDZIAŁEK

Biedak poniedziałek nie cieszy się zbyt dużym powodzeniem. Nie ma się jednak czemu dziwić - następuje zaraz po weekendzie, zwiastuje początek tygodnia pracy, a perspektywa piątku jest z punktu widzenia poniedziałkowego ledwie zarysowana.

W sumie, jakby się już czepiać, to najbladziej wypada tutaj sobota - to ona jest od następnego piątku oddalona o największa liczbę dni... Szczęściara jednak załatwiła sobie wolne od pracy, a i bliskość niedzieli sprawia, że ludzie ją lubią.

Plan mojej pracy sprawia, że póki co lubię poniedziałki. Po pierwsze i najważniejsze - nie muszę być w pracy od samego rana. Bonus w postaci dodatkowej godziny - dwóch snu sprawia, że wstaje się w o wiele lepszym nastroju. Po drugie - swoje zajęcia kończę szybciej niż mój syn. Wiecie, o co chodzi: skoro kończy później, nie muszę go odbierać zaraz po pracy, a skoro nie muszę go odbierać ze szkoły zaraz po pracy, to mam trochę czasu dla siebie. Tylko dla siebie. Czy muszę dodawać więcej? Taki początek tygodnie sprawia, że masz dla poniedziałku wiele wyrozumiałości i dobrych uczuć. Z tej wdzięczności próbujesz go zapewnić, że to nieprawda, że wszyscy go nie lubią, że to tylko tak mu się wydaje, bo ci niezadowoleni zawsze krzyczą najgłośniej. Nie wiem, czy mi wierzy, grunt, że póki co jest dla mnie łaskawy.

Nie bójmy się zacząć tygodnia kolorowo. Nawet jeśli nie lubisz tego dnia, jesteś niewyspana i wnerwiona na cały świat, a w szczególności na tych, którzy zamontowali budzik w twoim telefonie. Wstań i na przekór wszystkim poniedziałkowym marudom rzuć trochę koloru na twarz. A niech się gapią i zazdroszczą :).




Otwórz wszystkie swoje cienie, jakie masz i wybierz dwa-trzy, które rzucają się w oczy najbardziej. Żółty? Pomarańczowy? Turkusowy? Różowy? Nie pasują do siebie? No to co? Kto powiedział, że kolory muszą do siebie pasować? Kto powiedział, że musisz tego kogoś słuchać? I kto do jasnej ciasnej ośmielił się w ogóle zabierać głos w sprawie, która jego nie dotyczy? Girl, twoje oczy - twoja sprawa :).

Moja propozycja jest akurat pomarańczowo-różowa, z pomarańczem na dole. Lubię takie połączenie, choć pod koniec dnia mam zawsze wrażenie, że kolory zmieszały się w jedną, świetlistą plamę. Trochę szkoda, bo cały sekret jest w byciu tych kolorów wyraźnie innych... No cóż, pewnie jest to kwestia jakości cieni albo bazy pod nimi. Trudno. 
Myślę, że fajnie wyglądałaby też żółć (same polskie znaki :)) z jednym z wyżej wymienionych kolorów lub z niebieskim. Można też spróbować jakąś słoneczną zieleń czy turkus połączyć na przykład z niebieskim. Zresztą, co ja tutaj będę się wymądrzać - można wszystko ze wszystkim.
Ja, czego może w sumie nie widać, przyciemniłam nieco zewnętrzną część górnej linii rzęs czarnym cieniem, położonym cienkim, precyzyjnym pędzelkiem. Taki myk sprawia wrażenie, że rzęsy są gęstsze i oko wygląda wtedy jeszcze lepiej. Można, nie trzeba.

Kochani, zgłaszam projekt ogólnoludzkiego polubienia poniedziałków. W końcu co on nieszczęsny winien, że kończy dobre, a zaczyna nieco gorsze? Na kogoś musiało paść. Zmieńmy nieco nastawienie, zróbmy się w poniedziałek na kolorowo! :)

A może ktoś zechciałby na moim fejsbukowym profilu "Na niebieskie oczy" zamieścić zdjęcie swojego poniedziałkowego, kolorowego makijażu? Byłoby mi (i innym pewnie też) niezmiernie miło! Zachęcam i zapraszam :)

W następnym wejściu planuję wtorek (moim zamysłem jest zrobić taką całotygodniową serię).

Pozdrawiam i do następnego! :)



niedziela, 13 marca 2016

lazarus, salcos i liberatus

Mój syn właśnie powiedział, że szkoda, że jest niedziela i szkoda, że już się kończy... No cóż, fakt. 

Zostawmy lepiej te rozważania, po co psuć sobie nastrój. Lepiej myśleć o tym, co się ma i co jeszcze jest, a nie o tym, co będzie, jak już się skończy. A ja mam dla was dzisiaj makijaż wykonany po części moją nową paletą cieni Shade+Light eye od Kat Von D. Chwaliłam się nią na prawo i lewo na Facebooku, bom szczęśliwa była, że w końcu do mnie dotarła.


Jak wspominałam wtedy, dużo o tej palecie (i w ogóle o kosmetykach tej marki) słyszałam dobrego i postanowiłam zaszaleć. Czy było warto? No cóż, zależy kto co lubi. Jeśli ktoś zabujał się w makijażowaniu - jak ja na ten przykład - na pewno nie żałowałby żadnej złotówki wydanej na ten kosmetyk. Marka Kat Von D nie jest szeroko dostępna na rynku polskim. Jej kosmetyki można kupić tylko w necie i za niemałe pieniądze. Można ją dostać np. na stronie sklepu House of  Beauty za bagatela 289 zł. Ja bym za cienie tyle nie dała, jeszcze swój rozum mam. Nie ustałam więc w poszukiwaniach i znalazłam oferty na Allegro, gdzie cienie można kupić "już" od 80-90 zł plus koszty przesyłki. Ciągle jest to drogo, ale jak się porówna... ;)

Nie ma co się rozwodzić - cienie kupiłam i już. I nie żałuję. Pozwólcie, że spróbuję wam je opisać. Kolorystyka palety zdaje się uboga - jest tutaj przewaga brązów w różnych odcieniach i temperaturach, beże i jeden cień czarny. Wszystko. Proszę jednak na rzucie oka nie przestawać, proszę zanurzyć w nie pędzelek i nałożyć kolor na oko. No ja cię nie mogę! W dotyku są niesamowicie przyjemne, jakby satynowe, takie śliskie, miękkie. Na oku pracuje się z nimi bosko, można rozcierać godzinami. Kolor pięknie się pokazuje, nie znika w połączeniu z innymi w burej, jednolitej plamie, ale trwa na posterunku łącząc się z sąsiadem jak należy. Wszystkie cienie są matowe i nie mają nic wspólnego z matami, jakich do tej pory używałam. Po pierwszym użyciu tych cieni nie chciałam używać już innych, codziennie sięgałam właśnie po nie. I mimo, zdawałoby się, monotonnej kolorystyki, każdego dnia moje oczy wyglądały inaczej. Cienie trwały niewzruszone na powiekach przez cały dzień - nie weszły w załamania skóry, nie wyblakły.

Dzisiaj pokażę wam jeden z tych makijaży. Używałam do niego cieni ze środka palety, ich nazwami zatytułowałam ten post.



Załamanie powieki zaznaczyłam cieniem lazarus.








Prawie całą powiekę pomalowałam cieniem salcos, zostawiając tylko wiewnętrzną część powieki.

Wewnętrzny kącik oka, zarówno na górze, jak i na dole zaznaczyłam jaśniutkim cieniem liberatus. Resztę dolnej powieki delikatnie zaznaczyłam cieniem lazarus.


Do takiego neutralnego makijażu oka lubię wyraźnie zaznaczyć policzki różem oraz usta. Całość prezentowała się tak:






Bardzo się cieszę, że kupiłam sobie te cienie :)

Pozdrawiam was wszystkich serdecznie!


niedziela, 14 lutego 2016

na zmianę

Dzień dobry państwu. Zapraszam na skrót najważniejsych informacji z mojego małego świata kosmetycznego. Będzie o zmianach - tych na lepsze i tych na gorsze.

ZMIANA PIERWSZA
Długie suszenie paznokci ma swoje dobre strony. Mamo, zrób mi kanapkę - nie mogę, suszę paznokcie - poproś tatę. Myster, mógłbyś obrać mi banana - suszę paznokcie. A ty co tak tutaj się bunkrujesz z książką? Ja? Ja się nie bunkruję, ja suszę paznokcie. Tiaaa, suszenie paznokci po ich pomalowaniu ma swoje dobre strony... U mnie to już jednak przeszłość. Otóż, moi drodzy, na drodze kupna-sprzedaży stałam się właścicielką lampy UV. Można takie kupić w necie - droższe, tańsze, mniejsze, większe - bez problemu. Nie chciałam przepłacać kupując lampę, czemu więc miałabym przepłacać kupując lakiery hybrydowe? Posortowałam oferty od "najtańszych" i kupiłam mały secik lakierów. Wyglądały tak:


Zapamiętajcie proszę ich wygląd: czarne buteleczki z żółto-czarną nalepką, nazywają się artLak. Zapamiętajcie i nigdy, przenigdy ich nie kupujcie. No, chyba, że chcecie, żeby wasze hybrydy miały trwałość zwykłego lakieru i po jakichś trzech dniach zaczęły odpryskiwać. Albo że przyjemność wam sprawi nakładanie na paznokcie lakieru o konsystencji kisielu, który jest tak gęsty, że nijak nie da się nałożyć odpowiedniej ilości - albo go za mało, albo go za dużo. Słowem - te lakiery to jakaś wielka pomyłka (wyrzucone).
A lampa stała i czekała.
Postanowiłam więc kupić produkt, o którym czytałam i oglądałam same pochlebne recenzje - jest droższy, no ależ na boga! - kupiłam lampę UV i chcę jej używać! Ostrożnie - jedynie bazę, top i dwa kolorki - kupiłam lakiery Semilac.


Nooo to jest, moi drodzy, zupełnie inna bajka! Lakiery rozprowadzają się jak marzenie, na paznokciach utrzymują się tak długo, jak legenda o hybrydach głosi. Powiem wam w sekrecie, że już czekam na kolejne dwa kolory ;). Polecam te hybrydy z całego serca - nie są tak tanie, jak te wyżej, ale nie są też tak fatalne, jak te wyżej. Dla mnie wybór jest oczywisty.


ZMIANA DRUGA
Pisałam onegdaj, że przerzuciłam się na oleje w pielęgnacji ciała. Pisałam, że nie zamienię olejku do mycia twarzy Bielenda na żaden inny. Pisałam, że.... ech, dużo rzeczy pisałam. I oczywiście coś mnie podkusiło, żeby kupić jakiś inny specyfik do mycia twarzy, bo wydawało mi się, że olejek jest mało wydajny i w związku z tym wychodzi drogo. Długo przeglądałam półki z płynami do mycia twarzy i mój wybór padł, o zgrozo, na Physio-Micelarny Żel do oczyszczania twarzy firmy Lirene.
To coś, co się tak tajemniczo physio nazywa miało precyzyjnie usuwać wszelkie zanieczyszczenia z twarzy, miało intensywnie nawilżać i wygładzać, odświeżać i łagodzić podrażnienia. Za takie banialuki, kosztujące na dodatek od 17 do 20 zł (zależy gdzie kupować) powinni normalnie do odpowiedzialności pociągać. Myłam TYM twarz dwukrotnie, a na mojej twarzy nadal były zanieczyszczenia, które śmiały się ze mnie z wacika z tonikiem. Skóra była po prostu brudna! Mało tego - czułam ściągnięcie cery, wysuszenie, bardzo nieprzyjemne podrażnienie.
Odpuściłam sobie po kilku razach, kupiłam naprędce płyn oliwkowy do mycia twarzy z Ziaji i jak tylko ów mi się skończy wracam do Bielendy. A tą tutaj zaraz po napisaniu tego posta wyrzucam do kosza.



ZMIANA TRZECIA i ostatnia
Zmieniłam pędzel do nakładania podkładu. Mój Hakuro H50S służył mi długo i dzielnie - na zawsze pozostanie moim pierwszym. Zachęcona dobrymi opiniami postanowiłam jednak spróbować czegoś nowego. Czegoś z mniej płaską główką, czegoś nieco większego i bardziej nabitego. Mój wybór padł na pędzel Nanshy R01 i..... przepadłam.
porównanie Hakuro H50S i Nanshy Buffed Base R01

Jak ja mam to wam opisać? Jakich słów użyć? Jak sprawić, żebyście mi uwierzyły i natychmiast zakupiły sobie taki sam? No jak?! Ech, okropna moich słów niemoc, wołająca o pomstę do nieba ograniczoność na monitorze pisania, o braku możliwości przez innych dotknięcia! Ten pędzel jest tak miękki, że każde poranne nakładanie podkładu rozpieszcza i zawstydza, żem chyba niegodna. Ma ogromną ilość włosia tak zbitą, że żadna ilość podkładu nie wtapia się w niego marnując niepotrzebnie, tylko w całości ląduje na twarzy. Do teraz nie miałam pojęcia, że odpowiedni pędzel potrafi wyciągnąć z podkładu całą jego moc krycia. Nanshy powoduje, że mój podkład rozprowadza się równomiernie, z całą swoją mocą - żadnych smug, żadnych plam, pięknie wyglądająca cera. Serio, choć mi poetycznie nieco wyszło, żadne z tych słów nie jest przesadą. Jeśli macie w planach kupić sobie pędzel do podkładu, koniecznie, ze względu na naszą większą lub mniejszą znajomość, zajrzyjcie na stronę Ladymakeup (ja tam kupowałam - przesyłka ekspresowa, a ceny lepsze niż gdzie indziej) i popatrzcie w oczy temu pędzlu (są też z czarną rączką)... W porównaniu z Hakuro (który, zupełnie niezaplanowanie, poszedł w odstawkę) jest dużo bardziej miękki, przyjemniejszy w dotyku i aplikacji i o wiele łatwiejszy w myciu (nie "zjada" tyle podkładu). Polecam polecam, polecam.

I NA KONIEC OŚWIADCZENIE WOLI
Ja, niżej niepodpisana, w obecności znanych i nieznanych mi ludzi, z którymi kontaktu wzrokowego nie mam, oświadczam co następuje. Nie kupię sobie pudru do twarzy, tuszu do rzęs, pomadki, różu i zestawu do konturowania twarzy dopóty, dopóki nie wykorzystam do dna tych, które mam. Tak mi dopomóż moja silna wolo.
Co do pędzli i cieni do powiek nie mogę niczego obiecać....

Pozdrawiam serdecznie,
RR :)