wtorek, 17 marca 2015

na zły początek

Dzisiaj będzie gadanie - nie mam żadnego makijażu, za to muszę wam coś powiedzieć, co z tematem makijażu jest ściśle związane - dlatego ten post tutaj właśnie, a nie na pisaninie.

Plan był taki, że po ostatnim weekendzie pochwalę się wam, że oto mam za sobą 3 dni intensywnego kursu makijażu i stylizacji. Myślałam, że napiszę wam o wszystkim tym, czego się nauczyłam, o odkrytych nowych sposobach, możliwościach, o ugruntowaniu i poszerzeniu swojej wiedzy i umiejętności. No cóż - będzie zgoła inaczej. Niestety.

Od razu zaznaczam, że wpis ten jest tylko i wyłącznie moim prywatnym zdaniem i opinią (jak zresztą większość moich postów), istnieje możliwość, że będzie z niego bił brak profesjonalizmu, oślepiał ośli upór czy raziły wygórowane oczekiwania. Trudno - żeby nie było, że nie ostrzegałam.

Nie napiszę, do jakiej szkoły się zapisałam, nie w tym rzecz (choć w sumie w tym rzecz, ale co tam..). Zapisując się do niej (zaczerpnąwszy informacji ze strony internetowej tej szkoły) oczekiwałam pełnego profesjonalizmu. Wiecie - osoby z dużym doświadczeniem, pełne wyposażenie sali, atmosfera sprzyjająca uczeniu się. No szłam tam niesiona nieco tymi obrazami - tym gorzej dla mnie.

Co mnie tak boleśnie na ziemię sprowadziło?

Spójrzmy na pędzle i kosmetyki. No czego, jak czego, ale od takiej profesjonalnej szkoły wizażu i stylizacji spodziewałam się i OCZEKIWAŁAM porządnych pędzli i porządnych kosmetyków. Ba! Myślałam nawet naiwnie, że każda z nas dostanie swój komplet pędzli, no bo przecież higieniczne podejście do sprawy w tej kwestii jest bardzo istotne. No cóż - pędzle były - wymieszane w trzech kubeczkach. Miałyśmy je sobie wydezynfekować przed użyciem i jakież było moje zdziwienie, kiedy podczas owej dezynfekcji na chusteczce pojawiły się resztki kosmetyku po kimś tam kiedyś. Jak to?! To te pędzle nie są czyste? Nie są porządnie umyte (już nie mówię, że nie są nowe)?! Dezynfekowanie brudnego pędzla?! Ja przepraszam, ja tam się tyle znam, co obejrzę i przeczytam, ale zawsze i wszędzie trąbi się o MYCIU i dezynfekcji pędzli - w takiej kolejności. Nie chcę myśleć, ile osób przede mną miało na twarzy ten pędzel, który teraz jeździ po mojej twarzy. Ble! 
Pędzli oczywiście nie było tyle, żeby każda mogła mieć swój do podkładu, do pudru czy do brwi - nie nie, tutaj kto pierwszy ten lepszy, spóźnialska musi poczekać, zdezynfekować ten brudny pędzel, żeby móc go użyć. 
Powiem wam szczerze - dla mnie jest to niedopuszczalne. Takie latanie, wymienianie się brudnymi pędzlami - to nie powinno mieć miejsca.

Kosmetyki - w szkole były tylko te tej marki, której dystrybucją zajmuje się szkoła - nic dziwnego i nic w tym złego. Tylko znowu - resztki, pojedyncze sztuki, szukanie, proszenie, stawianie na środku, że by każda miała blisko. A jakość? Powiem, co widziałam, czego dotykałam i z czym się zmagałam. Podkładu na ten przykład rozprowadzić na twarzy bez smug, mocnego pocierania, wklepywania nie można było na twarz nałożyć. Suchy, twardy, tępy - jakbym zaprawę ciężką na skórze rozprowadzała. Masakra, zero przyjemności, człowiek się tylko poci i denerwuje, że komuś maskę popękaną na twarzy robi (o masakrze to będzie jeszcze więcej, poczekajcie..).

Dobranie koloru podkładu - rzecz uważam bardzo istotna, wymagająca sporej wiedzy i doświadczenia - było pominięte totalnie. Miałyśmy same sobie dobrać kolor, po czym okazało się, że wcale nie zrobiłyśmy tego dobrze (oczywiście nie wszystkie). I tyle - wiem ile wiedziałam.

Pani uczyła nas na pierwszych zajęciach modelarzu twarzy i korekcji brwi. Nie chcę wam zajmować dużo czasu, dość powiedzieć, że tak koszmarnie to ja już dawno nie wyglądałam i się nie czułam. Wierzcie mi, chowałam się w tramwaju wracając do domu z lęku, że ktoś albo się przestraszy albo zacznie się ze mnie śmiać. Moja wymodelowana twarz postarzyła mnie o dobre 10 lat, mocny, ciepły kolor bronzera spowodował dość specyficzny wygląd mej twarzy. Poza tym, doprawdy nie wiem dlaczego, pani zabrązowiła mi brodę, rzekomo za długą. No koszmar. Dodajcie do tego równie intensywny róż, ciemne, wielkie brwi i koszmar gotowy. Chyba nie tak powinnam się czuć w makijażu zrobionym pod okiem specjalistki, prawda?

Pracowałyśmy w parach, jedna malowała drugą. Jak dla mnie fatalne to rozwiązanie. Bo jeśli trafi ci się partnerka, której wydaje się, że umie wszystko najlepiej, to każdy twój ruch przy jej twarzy będzie od razu komentowany, poprawiany - nie poczeka, aż skończysz, aż sama zobaczysz, co jest nie tak i skorygujesz (chyba na tym polega nauka, prawda?). No mnie to tak stresowało, że nie byłam w stanie się jakoś tak otworzyć, zrelaksować, poczuć pewnie. Cały czas napięcie, praca pod obserwacją - okropność, u mnie skończyło się bólem głowy.
Jak ja bym proponowała? Są szkoły (wiem, sprawdzałam), a których uczące się malują modelki, osoby zgłaszające się do tej "roboty" - taka modelka siedzi i po prostu "użycza" twarzy. Albo, jeśli nie stać szkoły na modelkę (skoro jej nie stać na pędzle...), to wtedy wolałabym po prostu malować siebie. Wiem - uczenie się na innych jest raczej skuteczniejsze, ale nie w przypadku wiecznego korygowania ciebie przez osobę malowaną. 

Od osoby prowadzącej, jeśli płacę prawie 1000 zł za kurs (aaaaaa!!!!) oczekuję doświadczenia opartego nie tylko na 3 latach pracy w zawodzie wizażystki - oczekuję wiedzy fachowej, rozwijanej ciągle, śledzącej, orientującej się, znającej pewne podstawowe pojęcia i (czepiam się, ale dla mnie to jest jednak bardzo ważne) mówiącej w miarę poprawną polszczyzną. No nienawidzę, kłuje mnie w uszy i wkurza wiocha w mowie, dziwne formy słów i przekleństwa. Rozumiem tworzenie fajnej atmosfery, luziku i klepania się po plecach, proponowałabym jednak, jak już, to złoty środek. Nie czułam, że osoba prowadząca wie więcej ode mnie - zapewne umie więcej, w w końcu robi to zawodowo, ale nie miałam poczucia, że mogę się czegoś od niej nauczyć. No przykre.

Nauczyłam się tam jednego, a właściwie nie tyle nauczyłam, co utwierdziłam się w jednym - nie ma jednej słusznej drogi, sposobu robienia makijażu (co potwierdziła akurat sama prowadząca). Co osoba, to inny pogląd, inna technika, inna filozofia. Mhm, drogo mnie ta wiedza kosztowała...

Nie zrezygnowałam z planów nauki wizażu. Znalazłam nawet szkołę w Warszawie, która wydaje mi się wiarygodna ("znam" właścicieli tej szkoły z YouTube, z czasopisma Makeup Trendy, z publikacji). Oferuje komplet pędzli dla każdego uczestnika (!), trzeba zdać egzamin, uczy się tam podstaw rysunku zawodowego i projektowania makijażu, dostaje się materiały szkoleniowe, uczy się pracy z kamerą i aparatem fotograficznym. Brzmi dobrze, prawda? Już planuję wakacje rodzinne w stolicy ;)

Muszę wam powiedzieć, że odchorowałam ten kurs ostro - zawód był tak duży, że zabolał. Napisałam do dyrektorki szkoły pismo, że rezygnuję z kursu i proszę o zwrot części kwoty, która zapłaciłam. Zobaczymy, póki co - zero odzewu.

Bałam się nawet, że zabrali mi tę cząstkę ze mnie, która zaczynała wierzyć, że może robić to dobrze, bo to lubi... Ale nie, odcierpiałam, ale nie dałam się. Kolejne doświadczenie, ot co.

W razie gdyby ktoś z was wybierał się do jakiejś szkoły wizażu w Poznaniu, to ja chętnie wskażę tą, której nie polecam.

Pozdrawiam serdecznie :)

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz