piątek, 1 maja 2015

z hasłami na sztandarach

Ok, coś znowu zaczyna w brzuchu ściskać, więc czas się wziąć za pisanie - moją autoterapię. Nie wiem, jak wam, ale mnie brak pracy nie służy, jestem z tych typów, które muszą mieć jakieś obowiązki, bo inaczej gubią się w swoim wolnym czasie. Ja, żeby wolny czas wykorzystać, to na przykład zaczynam pisać.

A pisać o czym akurat mam, gdyż albowiem pewna niezgoda i wzburzenie średnich rozmiarów we mnie się dzisiaj odezwało. Nie powstało ono oczywiście tak po prostu, z niczego, nie od razu też do pisania mnie zaktywizowało. Dojrzewało, klarowało się, rosło jak racuchy na sodzie, które dzisiaj smażyłam. A wszystko przez książkę Agaty Wyszomirskiej Tajemnice makijażu (przykładowa prezentacja książki na stronie empik.com) . Czytam ją gdzieś pomiędzy, w ramach relaksu czy nie-myślenia-o-niczym, kiedy już mózg mi paruje po skupianiu się na anglojęzycznej The Rosie Project (dzięki, Emilia :), choć wcale mojego bloga nie czytasz....). I dzisiaj właśnie relaksować lektura tej książki mnie przestała.

Ale może od początku....

Daruję sobie opowieść o moich korzeniach, DNA pewnie też was nie interesuje, dzieciństwo niełatwe również przemilczę, bo już tu i ówdzie między słowami o nim pisałam. Zatrzymam się jednak na okresie dorastania, profesjonaliści powiedzieliby adolescencji. Bo ja się, moi drodzy, nie buntowałam, a jeśli, to raczej słabo. Nie było uciekania z domu, tracenia dziewictwa w pośpiechu, podbierania mamie kosmetyków czy popalania (w sumie nuda, nie? ;D). Ale jedno miałam swoje i mam wrażenie, że ciągle mam: jak się do czegoś przekonałam, jak coś mi pasowało, jak było MOJE, to choćby nie wiem, jak to nie przekonywało innych, choćby nie wiem, jak nie pasowało do czegoś tam, to było MOJE. Umiałam się po prostu tego trzymać. Po cichu, bo po cichu, ale jednak widocznie. Bo, jak mi się przynajmniej wydaje - brak podporządkowania się konwenansom WIDAĆ. A ja na słowo konwenans dostaję wysypki, piana mi się na ustach toczyć zaczyna i niech no ktoś tylko każe mi się do czegoś dopasować.... No nie  umiem i już. Nie zaciskam zębów, żeby wytrzymać, nie tłumaczę sobie, że czasem trzeba, omijam szablony z daleka.

I tak jakoś mam do dzisiaj... Wcale nie uważam, że moje posunięcie się w latach życia do czegokolwiek mnie zobowiązuje czy czegoś może mi zakazać. Nie, dopóki ja sama tak nie uznam. Za "młoda" fryzura? Niestosowny sposób ubierania się? Szczeniacka dziura w uchu? No proszę... Śmieję się, że dzięki mnie dzieci w przedszkolu uczą się tolerancji dla inności ;D (pytania o to czemu mam tak, a nie inaczej pojawiają się w ustach dzieci od czas do czasu).

No i teraz wspomniana wyżej książka. Kupiłam ją, bo chcę o makijażu wiedzieć coraz więcej i coraz lepiej. I powoli zaczynam rozumieć, że nie tędy dla mnie droga. W książce zaczyna bowiem roić się od sformułowań typu idealna twarz, odpowiednie kolory, właściwy kształt, w tym dobrze, w tym źle i tak dalej. Ja wiem - makijaż, jak każda sztuka czy dziedzina, poznana i sformalizowana przez szkolne podejście, cechuje się pewnymi zasadami, prawidłami. Ja to rozumiem i przyjmuję. Wiem, że barwy mają swoje właściwości - jedne wpływają na drugie neutralizująco, dopełniająco lub się im przeciwstawiają. Z tym nie ma co dyskutować, tak jest i już.
Podobnie z faktami czy elementami popartymi badaniami w pedagogice. Wiadomo, że człowiek rozwija się tak i tak, potrzebuje tego a tego. Ale, na miłość boską, są to dane czy wytyczne dotyczące obiektu idealnego, statystycznego, kto wie, czy w ogóle istniejącego. Do niczego nie doszłabym jako wychowawca, gdybym się ich kurczowo trzymała, nie zauważając, że mam do czynienia z człowiekiem.

Podobnie, uważam, jest z makijażem. No krew mnie zalewa, jak słyszę (albo czytam i wnioskuję), że moje (lub jakiekolwiek inne) brwi mają zły kształt. No rosną mi nieprawidłowo! Trzeba je linijkami wymierzyć - tu mają się kończyć, tam zaczynać, a na 2/3 długości wznosić. Szlag mnie trafia, jak słyszę, że jestem kolorystyczne LATO i mam chodzić w chłodnych barwach, podczas, gdy piękna się czuję w ciepłych, nasyconych i wiosenno - jesiennych. Tak, wiem, że mam duży nos - taki mi urósł, taki był mi dany i doprawdy nie chcę słyszeć za każdym razem, jak mogę go do ideału przybliżać (rzecz po prostu niemożliwa, nie oszukujmy się). W ogóle słowo ideał w odniesieniu do ludzi i dążenie do niego wkurza mnie boleśnie, przyspieszając za każdym razem oddech i niepotrzebnie podnosząc mi ciśnienie. Któż ten ideał stworzył? Kto sobie wymyślił? Dlaczego nie mówić o pięknie każdego człowieka? O pięknie różnym, ciekawym, oryginalnym, przyciągającym wzrok, intrygującym? Dlaczego mój duży nos nie ma prawa być tylko dlatego, że jest duży?

Od razu wyjaśniam: konturuję  twarz, nadaję jej cienie i blaski, ale nie dlatego, żeby idealnego owalu dosięgnąć, ale dlatego, że tak się czuję lepiej. Jest mi tak przyjemniej, czuję się wtedy ok. I w dupie, za przeproszeniem, mam idealny kształt brwi czy odpowiednie dla mnie kolory. Chcę wyglądać tak, jak chcę.

Może ktoś pomyśli, że są to słowa zakompleksionej szarej myszki, której tylko tyle zostało - głupi bunt. Ha! Być może, może ten ktoś wie lepiej. Ale to w sumie też mam w d.... Za przeproszeniem ;).

Kobiety, dziewczyny - jesteście piękne takie, jak jesteście. Pomalowane tak, jak chcecie, jak się czujecie najlepiej. Dobrze jest się uczyć, poznawać, słuchać mądrzejszych - ale dopóty, dopóki same się na to zgadzacie :)

Ufff, pozdrawiam serdecznie :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz